Księga I: Rozdział 1

1.9K 110 16
                                    


Nie powinnam wchodzić do lasu, dlatego nie miałam prawa nikogo obwiniać za to, co miało się wydarzyć. W tym szczególnym miejscy mogły być tylko osoby, które ukończyły siedemnaście wiosen. Mi brakowało jeszcze trzech.

Niewiele osób wiedziało, co działo się z tymi, którzy zawędrowali w te tereny przed ukończeniem odpowiedniego wieku. Ostatni taki przypadek miał dobre siedemdziesiąt lat temu – za czasów młodości mojej babci. Była wtedy jeszcze małą dziewczynką i podobno jej koleżanka z sąsiedztwa poszła tam w ramach głupiego zakładu. W ciemnościach pełnych zdradzieckich korzeni i cierni miała wytrzymać pięć minut. Nie oddaliła się mocno od pilnujących jej znajomych. Mieli na siebie widok, chociaż bardzo marny.

Niespełna dwie minuty później świadkowie usłyszeli wrzask dziewczyny, a gdy potem ruszono na poszukiwania nie znaleziono nic poza skrawkiem zakrwawionego materiału.

Moja historia wcale nie była mniej krwawa i zaczęła się tuż po tym, gdy rozpoczęłam czternastą wiosnę.

Moja rodzina w genach miała zapisaną chorowitość, a gdy w wiosce rozprzestrzeniła się epidemia krwawej gorączki byliśmy jednymi z pierwszych, którzy padli jej ofiarą. Choroba postępowała powoli. Zaczynała się od krwawego kaszlu, który poza irytacją nie sprawiał większych problemów. Wraz z upływaniem roku napady kaszlu i ilości krwi się zwiększały. Potem pojawiało się osłabienie organizmu – zawroty głowy i anemia. Później częste zasłabnięcia, aż w końcu układ odpornościowy przestawał istnieć, gorączka i infekcje przy pomocy kaszlu krwi wykańczały chorego.

Gdy miałam sześć lat na tę chorobę zmarł mój ojciec. Wtedy żyliśmy w dostatku, niczego nam nie brakowało, ale oszczędności szybko się skończyły. Matka nie miała żadnej wiedzy potrzebnej do porządnej pracy, a ja i siostry byłyśmy za młode, żeby pracować. Pieniądze się skończyły i przeprowadziliśmy się do chatki z dwiema izbami i toaletą na zewnątrz. Mama poszła do pracy jako zbieraczka, ale nazywano ich Czerwonymi Kapturkami. Tacy pracownicy byli zobowiązania do noszenia uniformu w postaci czerwonej peleryny z kapturem. Do ich obowiązków należało zbieranie w lesie roślin, które wykwitały o różnych porach roku. Zazwyczaj były to rzeczy lecznicze, ale często też zdarzało im się zbierać malin na konfitury.

Nie była to najlepsza praca. Płacono tyle, że nie starczało na najważniejsze potrzeby, a praca trwała od rana do wieczora. Może gdybyśmy były tylko we dwie to dałybyśmy radę, ale poza mną matka miała jeszcze cztery córki. Ayana i Thalia były ode mnie starsze. Pierwsza o dwa lata, druga o rok i obie były już zapisane do państwowej szkoły. Młodsze o rok – Vikia i Lise miały jeszcze dwa lata do rozpoczęcia nauki.

Obie z mamą podjęłyśmy wtedy decyzję, że nawet nie rozpocznę nauki w szkole państwowej. Nauczyłam się podstaw rachunku – na tyle tylko, żeby po długiej chwili zastanowienia mieć pewność, że nikt nie oszukał mnie przy zakupach, chociaż i tak pewnie nie raz padłam tego ofiarą.

Zamiast do szkoły pomagałam w domu za dnia – gotowałam, prałam, sprzątałam, dbałam o rodzeństwo i matkę, a wieczorami chodziłam do pracy. Pomagałam piekarzowi. Nie było z tego wielkich pieniędzy, ale każdy grosz się liczył, a ja powoli wyuczałam się zawodu. Mając dwanaście lat nawet dostałam swego rodzaju awans i na nocnej zmianie wypiekałam chleb. Płace niewiele wyższe, ale liczyłam na to, że może uda się odłożyć coś na dodatkowe kursy dla Thalii, która (chociaż charakter miała okropny) była bardzo inteligenta i miała szansę daleko zajść.

W tym samy roku mama zachorowała na krwawą gorączkę, ale wiedziałam, że ma jeszcze kilka lat, więc żadna z nas nie poddawała się i pracowałyśmy ciężko.

O nagłym pogorszeniu się jej stanu dowiedziałam się zimą. Śnieg padał bez ustanku od kilku tygodni, więc dodatkowo zatrudniłam się przy pomocy w odśnieżaniu miasta. Chociaż miałam anemię i wysoką gorączkę uznałam, że powinnam dorobić na leki dla mamy, bo każdy jej rok był dla nas cenny.

Czerwony Kapturek: LycorisDonde viven las historias. Descúbrelo ahora