Księga I: Rozdział 17

598 66 6
                                    

Spędzanie zimy w środku lasu nie było dobrym pomysłem – nie dla śmiertelnika i chorego Wilka, ale żadne z nas nie miało lepszego pomysłu. Oboje wiedzieliśmy, że staliśmy się zagrożeniem nie tylko dla tych, których kochaliśmy, ale też dla wszystkich innych, dlatego ukryliśmy się w skalistej jamie na skraju królestwa. Przed odejściem wzięłam moją pelerynę i ukradłam z zamku wszystkie rośliny, które mogły pomóc mi przytrzymać Horana przy zmysłach i zostawiłam list, który starannie spisał dla mnie mój nowy przyjaciel.

Nawet teraz, trzy miesiące po tamtych wydarzeniach, doskonale pamiętałam, co kazałam napisać Horanowi.

Najdroższy Lupusie,

nigdy nie podejrzewałam, że będę kiedyś zagrożeniem dla Ciebie i Twojej rodziny, ale wygląda na to, że jest inaczej i bardzo mi przykro z tego powodu. Czas spędzony w zamku to najlepsze chwile mojego życia i dziękuję Ci za nie.

Mam do Ciebie prośbę. Pod żadnym pozorem mnie nie szukaj. Ponadto spal wszystko, co miało ze mną styczność. Spal i nie pozwól, żeby prochy miały styczność z kimkolwiek, rozumiesz?

Poza tym chcę, abyś przekazał coś Irze – mieszka w domku pod stolicą. Jej ojciec jest nauczycielem. Powiedz jej, że dopilnuję, aby Horan nie cierpiał, odchodząc. I że obojgu nam przykro, ale to dobrze. To znaczy, że byliśmy szczęśliwi.

Pozdrów też ode mnie wszystkich innych. Będę tęsknić za wszystkimi – za Tobą, bliźniętami, Puellą, nawet za Dentem.

Żegnaj, Lupusie,

Bonnie

Spojrzałam na towarzyszącego mi lisa i uśmiechnęłam się do niego. Towarzyszył mi każdego ranka, gdy zbierałam łupy z zastawionych pułapek. Zwykle łapałam małe leśne gryzonie, które nie zapadły w zimowy sen.

-Postąpiliśmy dobrze, prawda? – powiedziałam, odwiązując z linki martwe wiewiórki. – W ten sposób oni na pewno nie zachorują...

Nie mogłam ukrywać, że nie tęskniłam za wszystkimi, chociaż to o Lupusie rozmyślałam najczęściej. Wracałam myślami do naszych modlitw, do tego ja uczył mnie czytać, a nawet do tego jak nazwałam go złym i okrutnym pierwszego dnia...

Zebrałam wiewiórki i wróciłam do jamy. Horan leżał na prowizorycznym legowisku i rysował patykiem po piasku. Spojrzał na mnie, gdy weszłam do środka.

-Jak twoje łowy? – spytał.

-Sporo tutaj wiewiórek – odparłam. – Gdybym miałam strzelbę, mogłabym spróbować upolować dzika. Mielibyśmy jedzenia na miesiąc.

-Twój gatunek jest niesamowity. Nie macie kłów, pazurów, dobrego węchu, słuchu, a mimo to potraficie walczyć i polować. – Horan zaniósł się kaszlem, a z jego ust spłynęła gęsta krew. – Co zrobisz, gdy już umrę? – spytał.

-Spalę to wszystko – odparłam. – Moja siostra mówiła, że po śmierci matki trzeba będzie spalić jej rzeczy, żeby nikt się od nich nie zaraził. Jej ciało też spaliliśmy.

-A co stanie się z tobą?

-Nie wiem... Chyba najlepiej by było, gdybym też odeszła.

To było bardzo łagodne określenia na to, co planowałam zrobić. W domu, w wiosce nie dbałam o to, czy kogoś zarażę. Wszyscy byliśmy tak samo narażeni, chorzy stanowili większość, ale z tego co dowiedziałam się od Horana, chorych nie było wielu. Zdawało się, że on mógł być pierwszym – możliwe, że jedynym. Izolacja naszej dwójki mogła jeszcze wszystkich uratować.

-To nieszczęście, że coś takiego spotyka dziecko.

-Jesteś jedyną osobą, która uważa mnie za dziecko – przyznałam. – Czasem żałuję, że weszłam do lasu... Pewnie zaraziłabym Evena i przyniosłabym światu chociaż tyle pożytku, a tak... A tak tylko wszyscy są pokrzywdzeni. – Usiadłam przy Horanie i szturchnęłam go lekko w bok. – Jak się czujesz?

Czerwony Kapturek: LycorisWhere stories live. Discover now