— Widzisz? Nie jestem tylko twoją przytulanką. Wymagam szacunku, Rish. To pierwsza lekcja. Zapamiętaj ją. Albo następnym razem będziesz tkwił pod wodą dłużej.

Puścił go. Rish, słaniając się, utrzymywał się na powierzchni, kaszląc, drżąc, patrząc na stwórcę oczami, które po raz pierwszy widziały nie obiekt pragnienia, a potęgę. Surową, zimną i absolutną.

Duradel odwrócił się i powoli, spokojnie, popłynął z powrotem ku brzegowi, pozostawiając za sobą młodzieńca, który wreszcie zaczął pojmować cenę nowego życia.

Du wyszedł z wody, jego ciało odcinało się na tle dogasającego światła słonecznego. Krople, ciężkie i zimne, spływały po napiętych mięśniach, zmywając ostatnie ślady błota. Nie ocierał się pośpiesznie. Każdy ruch posiadał celową, niemal rytualną powolność. Podeszli do otwartego bagażnika, wyciągnął z jego głębi torbę. Wyszukał w niej prostą, czarną koszulę i ciemne spodnie, a także ręcznik.

Wycierał się, szorując skórę z siłą, która zdradzała pozostałe w nim napięcie. Jego plecy, zwrócone do trzech pozostałych, stanowiły milczącą, niedostępną barierę.

— Geo. Lys — rzucił w końcu, głosem ochrypłym od gniewu. Nie odwracał głowy. — Pomóżcie Rishowi się przebrać. Cały drzy i jest roztrzęsiony. Ale dobrze. Zasłużył sobie.

Przerzucił ręcznik przez ramię i wciągnął spodnie. Dopiero zapinając guziki, odwrócił się bokiem. Jego spojrzenie przeszyło George'a i Lysandra, którzy stali jak sparaliżowani, wciąż pod wrażeniem sceny na jeziorze.

— Wam też — dodał cicho, głosem niosącym mroczną obietnicę. — Mogę pokazać. Organoleptycznie. Czy, gdy woda wlewa się do płuc, to boli. Jeśli macie ochotę... to mogę to zrobić choćby teraz.

Odwrócił się do nich całkowicie, już w suchych spodniach, tors, wciąż odsłonięty, lśnił resztkami wilgoci. Jego oczy, wpadające w głęboki fiolet w zapadającym mroku, utkwiły w nich bezlitośnie.

— No? Potrzebujecie demonstracji? Czy może sam widok wystarczył, by przywrócić elementarną ostrożność? I pamięć o własnym miejscu?

George ocknął się pierwszy. Szybkim ruchem podszedł do Risha, który klęczał na ziemi, dławiąc się ostatnimi kroplami wody, jego ciało wciąż było wstrząsane dreszczami. Lysander, po chwili wahania, podążył za nim. Bez słów, z mechaniczną precyzją, zaczęli ściągać z niego przemoczone, oblepiające ciało ubranie, sięgając po suchą odzież z otwartej torby Risha w bagażniku.

Sam stwórca zaś włożył koszulę, zapinając ją powoli, od dołu do góry. Patrzył na tę scenę — na swoich krnąbrnych chłopców, pielęgnujących trzeciego, skarconego członka ich małego, dysfunkcyjnego „stada". W jego wzroku nie malowała się czułość. Tylko chłodna ocena. Sprawdzanie, czy lekcja przyniosła pierwsze, kruche rezultaty

Sucha koszula przyległa do skóry z kojącą, miękką szorstkością. Duradel odetchnął głęboko, czując jak ostatnie napięcia opuszczają jego ciało, zastąpione przez zimną, jasną determinację. Jego wzrok, już spokojniejszy, przesunął się po wnętrzu terenówki. Spoczął na plamach wilgotnej ziemi i błota, które naniósł wcześniej.

Nie czekał. Wyciągnął z torby drugi, czysty ręcznik i pochylając się, zaczął metodycznie ścierać ślady swojej błotnej kompromitacji. Jego ruchy posiadały mechaniczną precyzję — każdy centymetr wyczyszczonej powierzchni przywracał mu namiastkę kontroli, odsuwał pamięć o gorącym upokorzeniu. Brud znikał pod naciskiem materiału, pozostawiając po sobie tylko wilgotny ślad i zapach unoszący się w powietrzu.

Gdy skończył złożył zabrudzony ręcznik w nienaganną kostkę. Jego spojrzenie padło teraz na George'a i Lysandra, którzy właśnie kończyli przebierać drżącego wciąż Risha w suche, zbyt duże na niego ubrania.

— A to miejsce — wskazał głową plamę błota na miejscu, na którym siedział w samochodzie Rish — Wyczyścicie wy. Nie znoszę bałaganu.

Głos nie nosił już ostrej groźby, tylko zimną, nieznoszącą sprzeciwu rzeczowość. Lysander skinął głową, sięgając po kolejny ręcznik. George, zerkając na wciąż kaszlącego, oszołomionego Risha, zaczął delikatnie podprowadzać go na bok, by zająć się sprzątaniem.

Wtedy wzrok Duradela przemieścił się dalej, w głąb pojazdu. Otaksował Lawrence'a. Wciąż leżał nieruchomo na tylnym siedzeniu. Nie widział drżenia powiek, świstu oddechu — tylko głęboką, kamienną nieobecność. Letarg po przemianie obejmował go całkowicie, nieprzerwany od momentu przemiany.

Duradel obserwował go przez dłuższą chwilę. Na jego twarzy nie malowało się zaniepokojenie, tylko chłodna ciekawość. Podszedł bliżej, opierając dłoń o framugę drzwi. Jego palce, niemal mimowolnie, wyprostowały się, jakby chciały dotknąć zimnego czoła Lawrence'a, sprawdzić puls, którego nie było.

— Ciągle śpi — mruknął w końcu, bardziej do siebie niż do chłopaków. — Niektórym wybudzenie zajmuje więcej czasu. System potrzebuje... integracji. Przetrawienia śmierci. To pewnie taki przypadek. Jak widać.

Odsunął się, odrywając wzrok od nieruchomej postaci. W jego głosie, gdy znów zwrócił się do pozostałych, zadźwięczała ta sama, nieprzenikniona pewność.

— Nie ma pośpiechu. Niech śpi. Obudzi się, gdy będzie gotów. A teraz... — Jego spojrzenie objęło wszystkich trzech, sprzątających, drżących, posłusznych. — Sprzątajcie i jedziemy. Rezydencja nie zbliży się do nas sama.

Ostatnie słowa wypowiedział już wchodząc za kierownicę, zajmując swoje miejsce z powrotem, jakby nigdy nie opuszczał tej pozycji władzy. Silnik zaryczał, nisko i stanowczo, gotowy ponieść ich w głąb gór, ku domowi, który miał stać się areną kolejnych lekcji i ustalania porządku.

Gdy tak jechali, odbicie w lusterku wstecznym stanowiło cichy, prostokątny teatr. Duradel, trzymając kierownicę pewnym chwytem, pozwalał swojemu spojrzeniu błądzić po tej ograniczonej przestrzeni. Nie szukał drogi — tę znał na pamięć. Obserwował scenę na tylnym siedzeniu.

Rish, ubrany w zbyt obszerny sweter, wtulił się w kąt. Jego oczy, wciąż zaczerwienione od wody i niewyraźne od wstrząsu, nieustannie biegały po wnętrzu pojazdu. Wędrówka rozpoczynała się od własnych kolan, wzdłuż oparcia przedniego fotela, by w końcu, z drżącą ostrożnością, zatrzymać się na karku Duradela. Na linii jego szczęki, widocznej z jego perspektywy. Tęsknota w tym spojrzeniu paliła się teraz innym ogniem — nie ślepym, rozpaczliwym głodem, ale cichym, pełnym bólu pragnieniem, które już rozumiało istnienie przepaści.

Za każdym razem, gdy oczy Duradela spotykały się z jego wzrokiem w lusterku, następowała nagła zmiana. Rish nie odwracał gwałtownie głowy. Nie chował twarzy. Po prostu... opuszczał wzrok. Powieki drgały mu, zasłaniając niebieskie tęczówki na ułamek sekundy, a potem spojrzenie tonęło z powrotem we własnych dłoniach, na kolanach. To nie była uległość ze strachu. To było uznanie. Ustąpienie pola. Milcząca deklaracja, że nie odważy się już rywalizować o uwagę, o bliskość, o cokolwiek. Że granica, wytyczona zimną wodą jeziora i jeszcze zimniejszą siłą dłoni stwórcy, pozostała w nim wyryta ogniem.

Duradel widział tę zmianę. Czynny opór pierzchł, zastąpiony przez tę drżącą rezygnację. W głębi jego zimnego wnętrza coś się poruszyło. Nie zadowolenie, nie satysfakcja. Raczej... cicha aprobata. Pierwsza, prawdziwa lekcja zaczynała przynosić plon. Posłuszeństwo rodziło się nie z miłości, ale ze zrozumienia własnej małości. To stanowiło trwalszy fundament.

Odwrócił wzrok od lusterka, skupiając się na krętej drodze. Ale obraz — tęskne, pokorne spojrzenie, które nie śmiało już utrzymać kontaktu — pozostał z nim, ciepłą plamą w chłodzie rodzącej się nocy, pierwszym, rzeczywistym dowodem na to, że chaos może przybrać kształt porządku. Jego porządku.

Choć, jak to u młodych wampirów bywa, ta pokora u Risha dość szybko zniknie i znów zapewne pokaże mu jego miejsce. A później znów, i jeszcze raz...

Slave Academy. Yaoi (18+)Where stories live. Discover now