Duradel podszedł do bagażnika samochodu. Otworzył klapę z cichym zgrzytem. Bez słowa, bez żadnego namysłu, sięgnął do środka, chwycił martwe ciało mężczyzny za ubranie i wyciągnął je jak bezwładny worek. Nabiegłe krwią ubrania ocierały się o skalisto-żwirowe podłoże. Nie patrzył na twarz zmarłego, nie miał na to czasu ani ochoty.
Podszedł do krawędzi jaskini, tuż nad czarną czeluścią. Zawahał się tylko przez ułamek sekundy, by ocenić odległość, a potem po prostu... puścił.
Ciało zniknęło w ciemności. Przez kilka sekund panowała cisza, przerywana tylko szumem wiatru. Potem, z dużej głębokości, dobiegł daleki, głuchy plusk. Dźwięk rozmywał się, szybko pochłonięty przez pomruk podziemnej rzeki. Po chwili nie było już żadnego śladu, żadnego echa. Jakby otchłań po prostu zamknęła się za swą ofiarą.
— Zrobione — mruknął Duradel, odwracając się od jaskini. Jego mina wyrażała obojętność, jakby właśnie wyrzucił śmieci.
W tym momencie z samochodu rozległ się nagły, suchy trzask odpinanych pasów bezpieczeństwa. Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, tylne drzwi terenówki otwarły się z impetem i na zewnątrz wyleciała rozmyta, szybka jak błyskawica postać. Rish.
Poruszał się z szybkością niedostępną dla ludzi, jak marionetka, której sznurki nagle naprężyły się do granic. Jego oczy, szeroko otwarte, płonęły dzikim, nierozumnym blaskiem. Nie miał świadomości. Działał instynktownie, kierowany jednym, podstawowym impulsem nowo narodzonego wampira. Chciał dotrzeć do źródła swej przemiany. Do swego stwórcy.
Z wściekłym, chrapliwym pomrukiem, rzucił się prosto na Duradela. George krzyknął, a Lysander zrobił krok do przodu, gotowy interweniować, ale Duradel uniósł dłoń, zatrzymując go.
Rish nie zaatakował z zamiarem wyrządzenia obrażeń. Nie uderzył, nie wpił się kłami. Zamiast tego, z całym impetem rozpędu, przykleił się do Duradela. Jego ciało uderzyło w klatkę piersiową stwórcy, a jego ręce owinęły się wokół jego torsu z siłą, która mogłaby złamać żebra śmiertelnikowi. Jednocześnie jego nogi oplotły biodra Duradela, szczelnie do nich przywierając.
Był to pozór ataku, który w jednej chwili przekształcił się w coś na kształt małpiego przytulenia, które pokazywano czasami na kanałach poświęconych dzikiej przyrodzie.
Rish wtulił twarz w szyję Duradela, jego nozdrza rozszerzyły się gwałtownie, wciągając powietrze. Wydał z siebie cichy, drżący pomruk, pełen absolutnego, zwierzęcego skupienia. Wąchał go. Wąchał zapach swojego stwórcy, zapach potęgi, bezpieczeństwa, źródła. Jego palce wpiły się w materiał ubrań Duradela, ale nie rozrywały ich. Po prostu trzymał się ich kurczowo.
Duradel, choć zaskoczony gwałtownością i formą tego „ataku", nie odtrącił go. Stał nieruchomo, pozwalając młodemu wampirowi wisieć na sobie jak wielkie, przerażone dziecko. Jego własne ręce pozostały luźno opuszczone wzdłuż ciała.
— Hmm — mruknął Duradel, obserwując czubek głowy Risha, wtulony wciąż w jego ramię. Jego niski głos zdradzał zamyślenie. — Bardzo szybko się ocknął... Letarg po przemianie trwa zwykle dłużej, często kilka dni. To... nietypowe.
Lysander, stojący obok, roześmiał się cicho, ale bez drwiny.
— Wygląda na to, że twój nowy pupil, w przeciwieństwie do jego wersji sprzed przemiany jest... dosyć żywiołowy. Albo po prostu naprawdę, naprawdę cię lubi.
George patrzył na tę scenę z mieszaniną zdumienia i... podobieństw do samego siebie. Pamiętał własną dezorientację po przebudzeniu. Pamiętał tę samą, palącą potrzebę bliskości z Duradelem, zrozumienia swojej nowej natury. U Risha przybrało to tylko bardziej... fizyczną formę.
Rish wciąż nie odpuszczał. Jego oddech muskał skórę Duradela, a jego całe ciało drżało delikatnie, nie ze strachu, ale z intensywności doznań. Pozostawał wampirem, lecz w tej chwili przypominał jedynie zagubione stworzenie, które znalazło swoją kotwicę .A ta kotwica, w osobie Duradela, stała niewzruszenie, tolerując ten niezwykły wyraz nowego przywiązania.
Duradel próbował delikatnie odkleić Risha od siebie, ale chwyt młodego wampira uniemożliwiał mu to, a jego ciało przywarło do niego niczym żywica. Każdy ruch, by go odsunąć, wywoływał tylko cichy, niepokojący pomruk i jeszcze mocniejsze zaciskanie się rąk i nóg. Nie szło tu o agresję — działała w nim paniczna, instynktowna potrzeba bliskości źródła.
— Dobra, dobra — mruknął Duradel, rezygnując z walki. — Nie ma sensu szarpać się z nim, bo to i tak niewiele da.
Wyjął kluczki z kieszeni i rzucił je w stronę Lysandra, który obserwował tę scenę z nieskrywanym rozbawieniem.
— Ty prowadzisz. Nie dam rady pozbyć się z siebie Risha bez niepotrzebnej przemocy, więc zdaję się na ciebie. Tylko pamiętaj: ani jednego słowa o jedzeniu, ani jednej niepotrzebnej eskapady. Kieruj się nawigacją. I nie zjedź z urwiska. Jeśli stracimy ten samochód, twoim jedynym posiłkiem podczas naszego pobytu w górach będzie woda ze strumienia i najtańsza, przeterminowana krew z pierwszego lepszego sklepu w pierwszej lepszej dziurze, jaką znajdę. Zrozumiano?
Lysander złapał kluczyki w powietrzu z kocią gracją. Jego usta rozchyliły się w szerokim, drwiącym uśmiechu. Przerzucił kluczyki na drugą dłoń i przyłożył rękę do serca z przesadną powagą.
— Och, jakżeż ja biedny się boję — odparł śpiewnie, jego oczy błyszczały. — Boję się, że mój wielki stwórca, gdy już za kilka dekad przestanie robić za przytulankę, da mi tak popalić, że się nie pozbieram.
Skinął głową w stronę Duradela, który z trudem, z Rishem wciąż przyczepionym do jego klatki piersiowej jak ludzka torba, wsuwał się na tylne siedzenie samochodu.
— Ale nie martw się — dodał Lysander, wślizgując się za kierownicę z widoczną przyjemnością. — Jestem świetnym kierowcą. W końcu mój różowy kabriolet wciąż jest w jednym kawałku. Prawie.
George, który obserwował tę wymianę zdań, szybko zajął swoje miejsce obok Lawrence'a, który wciąż leżał nieprzytomny. Spojrzał na Duradela, który usadowił się na siedzeniu obok niego, a Rish, jak wielka, przylepna poczwarka, wciąż wisiał na nim, twarzą wtuloną w jego szyję. Absurd sytuacji sprawił, że George ponownie zacisnął zęby, tłumiąc śmiech.
Lysander odpalił silnik, a samochód zadrżał. Pogładził kierownicę z czułością.
— No to ruszamy, moje piękności — mruknął. — Kierunek: rezydencja z lochem rozpusty, uważając, aby nie spaść w mroczną czeluść, spełniając przy tym wszelkie... zachcianki naszego pana. — Duradel nic na to nie raczył odpowiedzieć, ale Lys nie byłby spobą, gdyby nie spytał jeszcze: — A właśnie, skoro już o lochach rozpusty mowa... Masz taki w tej swojej tajnej kryjówce, czy...
— Coś się znajdzie — odparł tajemniczo Du, uśmiechając się ledwo zauważalnie.
W odpowiedzi Lysander wcisnął pedał gazu, a samochód pomknął ostrożnie, ale pewnie przez górskie pustkowia. Lysander faktycznie prowadził całkiem nieźle, choć od czasu do czasu pozwalał sobie na ostry skręt, który sprawiał, że George chwytał się, czego tylko mógł, a Duradel musiał dodatkowo stabilizować siebie i Risha, bo ten wciąż na nim wisiał, nieporuszony, oddychając głęboko, jakby zapach Duradela był jedynym tlenem, jakiego potrzebował w swoim nowym życiu.
Duradel, choć z początku sztywny, w końcu położył dłoń na plecach młodego wampira opiekuńczo. Wzrok wbijał w ciemność za oknem, a w oczach malowała się, wbrew absurdowi chwili, cicha satysfakcja.
YOU ARE READING
Slave Academy. Yaoi (18+)
FantasyOkładkę stworzyła wspaniała: Shadow_river Młody chłopak, George, trafia do Akademii, w której tresowani są niewolnicy seksualni. Wie, że nie uda mu się uciec, jedyne, co mu pozostaje, to ulec, dać się wytresować i sprzedać. Jedynym jego celem jest o...
~~~~71.~~~~
Start from the beginning
