Słowa te, wypowiedziane cicho, lecz z niepodważalnym autorytetem, przykuły Lawrence'a do miejsca. Zastygł, gdy Duradel podniósł się zza biurka. Wampir podszedł do szarookiego, jego wysoka sylwetka rzucała na niego przytłaczający cień. Lawrence instynktownie skulił się, w bezsilnym odruchu obronnym.

Jednak to, co nastąpiło, nie było ciosem. Duradel wyciągnął dłoń i położył ją na głowie Lawrence'a. Jego palce, zwykle tak sprawne w wymierzaniu bólu, teraz zanurzyły się w ciemne włosy chłopaka w niemal ojcowskim geście. Włosy Lawrence'a były miękkie, gęste i poddawały mu się, tak jak cała jego postawa.

— Dobrze mi służysz, Lawrence — powiedział Duradel, a jego głos, choć wciąż głęboki i władczy, stracił na ostrości. Był w nim cień czegoś, co mogło być poczytane za uznanie. — Wiesz, że zawsze doceniam lojalność.

Lawrence nie śmiał się poruszyć, nie śmiał nawet oddychać zbyt głośno. Ten dotyk, tak nieoczekiwany i dwuznaczny, był w równym stopniu przerażający, co... uspokajający. Był to jasny sygnał: jesteś pod moją ochroną.

— I pamiętaj — perorował wampir, nie przestając czochrać go po włosach z dziwną, mechaniczną czułością. — Ta sytuacja z Geo... jest tymczasowa. Obserwuję go. Jeśli uznam, że świeży instynkt jest zbyt silny, że stanowi zbyt duże zagrożenie... dla bezpieczeństwa ochrony, dla Risha, a przede wszystkim dla ciebie... nie będę ryzykował. — Jego ręka w końcu opadła. — Mam pewne odludne miejsce, w górach, zdala od ciekawskich oczu. Jeśli będzie taka potrzeba, zabiorę go tam. Przeczekamy tam najgorszą fazę, tę burzę w nim, z dala od wszystkich.

Patrzył na Lawrence'a, a w jego oczach nie było już śladu tej chwilowej „czułości". Był tam tylko chłodny błysk.

— Tak, panie — wyszeptał Lawrence, wciąż czując na skórze ciepło tamtego dotyku i lodowaty chłód jego spojrzenia.

Tym razem Duradel skinął głową, dając mu wreszcie pozwolenie na wyjście. Lawrence wyszedł z gabinetu, jego umysł wypełnił sprzecznymi uczuciami: ulgą, że dowiedział się, co się stało, lękiem przed tym, co nadchodzi, i dziwnym, niepokojącym ciepłem po tym jednym, nieoczekiwanym geście. A w tle tego wszystkiego pozostawała wizja George'a, który nie był już tylko niewolnikiem, ale tykającą bombą, która mogła zmusić jego pana do opuszczenia własnego domu.

Gdy drzwi gabinetu zamknęły się za Lawrence'em, Du opadł ciężko na fotel. Jego wzrok, utkwiony w pustym wnętrzu przed sobą, był ostry i pozbawiony złudzeń. Myśli, które tłumił podczas rozmowy z asystentem, teraz wylały się z całą swoją gorzką jasnością.

Ojciec. Od tygodni wiedział, że ten bezwstydnie go podsłuchuje. Że jego ludzie, niczym szczury, przeczesują podsunięte im fałszywe dane finansowe Sanrec. Duradel pozwalał na to. Cierpliwie, z zimną precyzją, budował pułapkę. Podsuwał kolejne „tajne" raporty wskazujące na rzekome osłabienie jego imperium, na straty, na wewnętrzne konflikty. Wiedział, że jego ojciec, żądny władzy i wiecznie zazdrosny o syna, który go przerósł, rzuci się na tę przynętę.

I niedługo miał zamiar podsunąć mu ostatni, decydujący trop. Fałszywe informacje, pozornie lukratywne, który w rzeczywistości był finansową pułapką. Wiedział, że ojciec, ufny w swoje źródełko, zainwestuje ogromne środki, by ostatecznie przejąć Sanrec i zyskać kontrolę nad nim. A wtedy Duradel pociągnie za sznurki, a pułapka zatrzaśnie się, pochłaniając znaczną część majątku ojca i jego pozycję w Radzie. To miała być jego ostateczna zemsta za lata upokorzeń i nieustannych intryg.

Teraz jednak ta nadchodząca rozgrywka nie napawała go ani satysfakcją, ani nawet zwykłą, zimną determinacją. Czuł się... wyczerpany. Zirytowany.

Prawdziwe problemy dopiero się zaczynały. Przemiana to był poniekąd akt absolutnej desperacji, który mógł obrócić się przeciwko niemu ze zdwojoną siłą. Nowonarodzony wampir to nie była po prostu zabawka. To był żywioł. Nieprzewidywalny, niekontrolowany, targany głodem i wspomnieniami, które teraz, wzmocnione przez wampirze zmysły, mogły stać się jeszcze większą torturą. A inne wampiry... jeśli dowiedzą się o nielegalnej przemianie, zwłaszcza dokonanej na zwykłym niewolniku, bez ich zgody... Będą robić mu niepotrzebne problemy. Więc tak czy siak, najlepiej byłoby, gdyby z Geo na jakiś czas zniknął.

Przez chwilę, w głębi jego zimnego umysłu, pojawiła się myśl, czy nie byłoby prościej pozwolić George'owi wykrwawić się na śmierć. Byłoby to czyste, ostateczne. Ale natychmiast odrzucił tę myśl z irytacją. Dlatego, że ta desperacka, ostateczna decyzja George'a, ta determinacja, by wziąć kontrolę nad swoim życiem w tak makabryczny sposób, była jedyną rzeczą, która wzbudziła w nim coś na kształt prawdziwego, szacunku. Pozwolić mu umrzeć, po tym, jak wykazał się taką wolą, byłoby... marnotrawstwem.

Wstał i podszedł do okna, spoglądając na wiosenny jeszcze ogród. Jego mały azyl. Zbudowany z chłodnego rozsądku i bezwzględności. A teraz, w jego samym sercu, kwitł chaosu. Chaos, który nosił imię George.

Ojciec i jego żałosne intrygi nagle wydały mu się niemal nużące w porównaniu z burzą, którą sam rozpętał. Zemsta na teraz stała się jedynie przykrym obowiązkiem, a nie źródłem satysfakcji. Prawdziwe wyzwanie czekało na niego w sypialni, kilka pomieszczeń dalej, gdzie jego najtrudniejszy do ujarzmienia niewolnik przechodził metamorfozę w coś, co mogło się stać zarówno jego bardzo przydatnym narzędziem.

Czuł po raz pierwszy od dawna dreszcz ekscytacji. Powołał do istnienia nową, żądną krwi istotę, wiedział już, z jakimi wyzwaniami się to wiążę. Przecież George nie był pierwszym człowiekiem, którego zdecydował się przemienić...

KONIEC CZĘŚCI PIERWSZEJ

Slave Academy. Yaoi (18+)Where stories live. Discover now