— Idziemy. Za mną. — Obrócił się na pięcie i wyszedł na korytarz. Rish niemal natychmiast ruszył za krwiożercą, on się nieco ociągał. Odczuwał głód, owszem, ale nie miał za bardzo ochoty jeść nic w jego towarzystwie. To... zdecydowanie nie przypadło mu do gustu. Obawiał się, iż innej możliwości zjedzenia czegokolwiek nie miał, musiał więc jakoś przeboleć i iść za nim jak posłuszny kundel. Wewnątrz aż cały się skręcał i to nie tylko z głodu, a przede wszystkim ze złości na swego (tfu!) Pana.

Czy naprawdę tak będzie teraz wyglądać moje życie?

— Idziesz, czy mam ci wysłać specjalne zaproszenie?

— No przecież idę! — warknął. — Panie — dodał szybko, widząc jego niezadowoloną minę. Wolał go nie wnerwiać, przynajmniej przed posiłkiem, bo nie wiadomo, co mogłoby mu przyjść do głowy.

Jeszcze kazałby mi jeść jakieś obrzydlistwo. Nie, dzięki, wolę coś zwyczajnego. Albo by mi fiut zgrzybiały udo pistoletem przestrzelił w ramach nauki pokory. Kto wie, czy już czegoś podobnego nie zrobił. Przecież mógł mnie omamić tymi swoimi czarami, gdy oglądałem to... coś... postrzelić w nogę, uśpić, wyczyścić umysł i... Nie. Stop. Za bardzo ponosi mnie wodza fantazji. Nawet on nie jest takim kutasem. I czy to jest w ogóle możliwe?

Po przekroczeniu progu jadalni wiadomym się dla niego stało, że ten posiłek nie będzie zwyczajny.

Wampir też to wiedział. Zaplanował dla George'a małą szopkę.

Na ogromnym długim stole z jakiegoś rodzaju ciemnego drewna, stało mnóstwo srebrnych kloszy, spod których unosił się fantastyczny zapach. Brzuch znów dopominał się o swoje, burcząc głośno.

W jadalni pod ścianą stali wyprostowani jacyś chłopcy, wyglądający jak słudzy wampira. Wszyscy w nienagannych strojach. Było ich pięciu, sami młodzi mężczyźni, a raczej nieco starsi od niego chłopcy. Na widok swego Pana niemal wstrzymali oddechy.

George doznał jakiegoś dziwnego uczucia, którego nie potrafił określić. Wydawało mu się, że nikogo oprócz masy ochroniarzy, jego samo i tego małego podłego kapusia, nie ma w tej durnej posiadłości. No chyba tak było cholera jasna... Skąd on ich nagle wszystkich wytrzasnął? A może od zawsze tu byli tylko... hmm... może jakiś urlop mieli? Nie... A chuj to wie... Nawet dosłowny. Bo sam Pan pieprzony napaleniec...

Pan chuj pieprzony napaleniec był rozbawiony domysłami dzieciaka. W żadnym razie nie były one trafione. Ani trochę.

Ci niewolnicy, którzy mieli do odegrania swoją rolę, małą, nic nieznaczącą i pojawili się w tej posiadłości tylko po to, aby mógł się jeszcze bardziej popastwić psychicznie nad Georgim, znikną z niej tak szybko, jak się pojawili. Pożyczył ich sobie od dobrego kumpla, który zapewne zgodzi się zająć jego dwoma niewolnikami pod jego nieobecność przez parę dni. W pamięci właśnie powtarzał sobie ich imiona. Nie był pewny, czy aby na pewno dobrze je zapamiętał. Najważniejsze było jednak, że znali plan całego małego spektaklu, w którym mieli wziąć udział.

Du przechadzał się po pomieszczeniu, lustrując je uważnie. Nie zauważył żadnych niedociągnięć.

— Kto dziś zajmował się sprzątaniem jadalni? — zapytał głosem, od którego niewolnikom drżały kolana. Tak, jak powinny. Sam nie wiedział, czy tak dobrze grali, czy rzeczywiście się go też bali.

— J-ja, Panie — odezwał się jeden z chłopaczków, padając na kolana.

— Dobra robota. Zasłużyłeś dziś na posiłek. — Klasnął w dłonie. Niewolnik o imieniu Kellam wiedział, co to oznacza. Na czworaka przeszedł pod przeciwległą ścianę, gdzie znajdowała się na podłodze miska z jego imieniem. Do środka coś już włożono.

Slave Academy. Yaoi (18+)Where stories live. Discover now