— A co to ma być? — oburzył się Lo.

— Rish. Nazywam go Ri. Mój niewolnik.

— Co?! To masz swojego niewolnika i zabrałeś mi sprzed nosa George'a?! Jesteś zachłannym kutasem!

— Dodaj do tego jeszcze, że niewyżytym — dodał, nabijając się z młodszego wampira. — Ale pragnę ci przypomnieć, że to ty próbujesz zgrywać wielce strasznego i potężnego wampira. Pana, przed którym mają drżeć niewolnicy. Tylko taka mała niespodzianka. Taki prosty maleńki fakt, który ci umyka. Niewolnicy drżą przed każdym wampirem, jakiego widzą, więc ta twoja... hmmm... agresja na pokaz jest zwyczajnie żałosna.

Lo zdenerwował się na słowa prawdy. Dawno nikt go już tak nie potraktował. A dziś nastąpiła kumulacja. Nie dość, że naczelnik go olał, to jeszcze Duradel potraktował jak śmiecia. Nie mógł nic zrobić głównemu winowajcy jego wkurwienia, ale mógł wyżyć się na jego niewolniku. Co też zrobił.

Uderzył go w twarz tak mocno, że Ri przeleciał większość salonu, odbijając się od ściany. Chłopak nie zemdlał, lecz zwinął się z bólu.

Gospodarz zamknął oczy, biorąc trzy wdechy. Gdyby z nosa mogła mu pójść para, z pewnością by poszła.

— Wchodzisz do mojego domu — mówił, zachowując dziwny, nienaturalny dla niego w podobnych sytuacjach spokój. — Trzaskasz drzwiami, jakbyś właził do chlewa — kontynuował, podnosząc się z miejsca i odkładając list wraz z piórem na bok. — Zakłócasz mój spokój. — Zbliżał się do niego, patrząc mu prosto w oczy. Teraz dosyć niepewne. Jakby żałujące tego niekontrolowanego wybuchu. — Awanturujesz się, stawiając głupie żądania, mimo że to tobie powinno być wstyd z powodu tego, że twój ojciec to sprzedajna szmata... — Zrównał się z nim, górując posturą. — A gdyby tego było mało, śmiesz jeszcze rzucać moim telefonem, a co gorsza... uszkodziłeś moją własność. — Obejrzał się wymownie za siebie, lustrując uważnie stan niewolnika. — Jeśli coś mu się stało, możesz być pewny, że to zgłoszę. Do samego naczelnika, którego tak lubisz. Wiesz, ile zajmie mu wsadzenie cię na pięćdziesiąt lat do pierdla i sfingowanie procesu sądowego? Maksymalnie tydzień. Więc lepiej dobrze się zastanów gnojku, z kim zadzierasz.

— Du, ja...

— Teraz mówię ja... Jeśli myślisz, że pozwolę ci tak po prostu opuścić mój dom, to się mylisz. Grubo się mylisz. Wyjdziesz stąd. To prawda. Ale w niekonwencjonalny sposób.

— To... znaczy? — spytał drżącym głosem. Musiało do niego dotrzeć, że nazbyt wiele sobie pozwolił.

— To znaczy dokładnie to. — Chwycił go za fraki i bez wysiłku dosłownie rzucił nim w kierunku okna. Szyba pękła od zderzenia z nim. Szkło się posypało. Młodszy wampir z hukiem wyleciał na ogród, przelatując jakieś pięćdziesiąt metrów, zatrzymując się dopiero na drzewie.

Stanął w wybitym oknie, patrząc na zszokowanych ochroniarzy na zewnątrz.

— Wszystko w porządku szefie? — zapytał jeden z nich.

— Tak — odparł zadowolony. — W jak najlepszym. Bądź tak dobry i załatw to. — Wskazał na wybite okno. — Nie wiem, jak to się mogło stać. W jednej chwili jest szyba, a w drugiej... patrzę i jej nie ma. — Rozłożył bezradnie ręce. — Kto to słyszał, żeby takie rzeczy się działy...

— Jasne szefie, już się tym zajmuję.

— Aha. I wyprowadźcie to coś z mojego trawnika.

— Oczywiście. Już się robi.

Spojrzał na przerażonego nastolatka. Ten trzymał się za głowę. Był nieco, a nawet bardziej niż nieco, zdezorientowany. Miał rozciętą wargę i głowę. Z obu ran sączyła się krew.

— Nie wstawaj — pouczył dzieciaka, gdy ten próbował się podnieść.

— A-ale ściana, Panie.

— Chuj z tą ścianą. Ile widzisz palców? — Pokazał mu trzy.

— Trzy?

— Hmmm... Tak, trzy. Chodź. Opatrzę ci to. — Wziął go na ręce, niosąc do łazienki. — Bardzo boli cię głowa?

— Trochę, Panie.

— Dam ci zaraz coś przeciwbólowego. I nie musisz się już bać. Ten... osobnik już nie ma tu wstępu. Nigdy. Nic ci już nie zrobi. — Liznął go w wargę. Przymrużył oczy z zadowolenia.

Ja pieprzę, ale zajebista ta krew... Opanuj się, bo go całego wyssiesz.

Posadził go na szafce koło umywalki. Przeszukał łazienkę. Apteczka to nie był zbyt potrzebny element wyposażenia w jego domu. Gdzieś tam jakieś rzucone tu i ówdzie były, ale raczej nie na wierzchu. Mając więcej niż jednego człowieka w domu, musiał zadbać, żeby było ich więcej. Tak na wszelki wypadek. Jak widać, przydawały się. I to bardzo.

Polał obie rany wodą utlenioną, zakrył wacikami i zakleił plastrami. Zastanawiał się, czy nie owinąć tej na głowie bandażem, ale stwierdził, że to tylko mała rana i że nie ma co przesadzać. Miast tego zaprowadził niewolnika do jego pokoju, by leżał. Nafaszerował go również tabletkami, więc ból nie powinien mu dokuczać.

Dopiero tak zaopiekowawszy się nastolatkiem, wrócił do salonu i... rozwalił stolik. Musiał się na czymś wyładować. Jak pomyślał sobie o bezczelności tego pieprzonego kretyna, to miał rozwalić coś więcej. Jego zakuty łeb. Zaczynał żałować, że tego nie zrobił. Zamiast tego musiał się teraz wyładowywać na stoliku i na pracownikach w firmie. Bo powziął zamiar pojechania do niej.

— Lawrence! — wrzasnął ile sił. Echo jego krzyku odbijało się od ścian. Nie mniej niż minutę później asystent stał przed nim z szybko bijącym sercem, widząc, w jakim stanie był jego szef. — Zbieraj się. Jedziemy do firmy.

— Oczywiście, proszę Pana. Pańska aktówka jest...

— Jak zwykle w gabinecie. Za minutę widzę cię przy samochodzie. — Pracownicy w firmie jeszcze nie wiedzieli, że za parę chwil czekać ich będzie istna rzeź. A wielu z nich będzie udawało nagle bardzo zajętych, byle nie musieć stanąć ze wściekłym szefem oko w oko.

Pieprzony rozpieszczony kutas. Śmiał mi grozić i w żywe oczy stawiać żądania, myśląc, że może coś zdziałać — pomstował na Lo, przemierzając drogę do garażu. O nie. On na pewno wyleci z Akademii. I to w podskokach — postanowił sobie w chwili, gry trzasnął mocno drzwiami samochodu.

Spokojna muzyka w radiu nie ugasiła jego żądzy mordu. 


Od autora: 

Ha! Nie spodziewaliście się kolejnego rozdziału (poza niektórymi uprzedzonymi gagatkami) tak wcześnie, co? No przyznajcie. I dzięki za komentarze. Bardzo mnie one cieszą ^^

Slave Academy. Yaoi (18+)Where stories live. Discover now