Chapter 41

283 8 7
                                    

 Maraton 3/3

Feyra

Koniec końców tylko Amrena i ja dołączyłyśmy do Rhysa. Kasjan nie zdołał przekonać księcia, Azriel wciąż nadzorował swoich szpiegów i badał możliwości w krainach ludzi, a Mor dostała za zadanie strzeżenie Velaris. Rhys miał nas przerzucić bezpośrednio do Adriaty –miasta-zamku Dworu Lata – gdzie mieliśmy zostać tak długo, jak będzie trzeba, żebym wykryła i wykradła pierwszą połowę Księgi. Jako najnowsza maskotka Rhysa miałam być oprowadzana po mieście i rezydencji księcia. Jeśli nam się poszczęści, nikt się nie zorientuje, że piesek kanapowy Rhysa jest w istocie jego ogarem. 

Kamuflaż był wprost idealny. Następnego dnia Rhys i Amrena stali w sieni domu w mieście. Jasne promienie porannego słońca wlewały się do środka przez okna i tworzyły kałuże światła na zdobnym dywanie. Amrena miała na sobie swoje zwyczajowe szare ubranie – luźne spodnie sięgające tuż pod pępeki obszerną bluzkę odsłaniającą jedynie niewielki skrawek skóry na brzuchu. Powabna jak spokojne morze pod pochmurnym niebem. Rhys był odziany od stóp do głów w czerń akcentowaną srebrną nicią – bez skrzydeł. Chłodny i kulturalny mężczyzna, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Jego ulubiona maska. 

Dla siebie wybrałam powłóczystą liliową suknię, której wielowarstwowa spódnica powiewała w podmuchach fantomowego wiatru poniżej zdobiącego moją talię pasa wysadzanego srebrnymi perłami. Dopasowane kolorem haftowane rozkwitające nocą srebrne kwiaty wspinały się od rąbka spódnicy do moich ud. Kilka kolejny chlśniło splecionych na fałdach materiału na moich barkach. Idealna sukniana ciepły Dwór Lata. Materiał zaszeleścił cicho, gdy pokonywałam ostatnie dwa stopnie schodów prowadzących do sieni. Rhys omiótł mnie powłóczystym, niemożliwym do odczytania spojrzeniem – od srebrnych pantofli do częściowo upiętych na głowie włosów. Nuala poskręcała pasemka opadające na ramiona w miękkie, sprężyste loki podkreślające złotawy odcień moich włosów. 

– Dobrze – powiedział krótko Rhys. – Ruszajmy.

Już otwierałam usta, kiedy Amrena pośpieszyła z wyjaśnieniem mi z szerokim drapieżnym uśmiechem:

– Jest dzisiaj rozdrażniony.

– Dlaczego? – zapytałam, przyglądając się, jak Amrena ujmuje Rhysa za dłoń; jej delikatne palce wydawały się maleńkie w zestawieniu z jego palcami. Drugą rękę wyciągnął w moją stronę.

– Ponieważ – odpowiedział zamiast niej Rhys – siedziałem z Kasjanem i Azrielem do późna w nocy i ograli mnie równo w karty.

– Nie umiesz przegrywać? – powiedziałam i ścisnęłam jego dłoń. Stwardnienia na jego skórze otarły się o moje – jedyne przypomnienie, że pod tym ubraniem, za tą fasadą krył się doskonale wyszkolony wojownik.

– Tylko kiedy moi bracia zmawiają się przeciwko mnie –wymamrotał. 

Ani słowem nas nie ostrzegł, tylko od razu pomknęliśmy na nocnym wietrze, po czym...Mrużyłam oczy przed jaskrawym słońcem odbijającym się od turkusowej powierzchni morza, usiłując jednocześnie zapanować nad reakcją ciała na nagły atak suchego i dusznego powietrza, ciężkiego do zniesienia nawet mimo chłodnej bryzy wiejącej od wody. Zamrugałam kilkakrotnie i była to jedyna reakcja na otoczenie, jaką pozwoliłam sobie okazać, wyrywając dłoń z uścisku Rhysa. 

Staliśmy na jakiejś platformie u podnóża pałacu zbudowanego z żółtawego kamienia. Całość znajdowała się na szczycie góry wyrastającej wprost z morza na środku zatoki w kształcie półksiężyca. Miasto spływało w dół od pałacu, po stokach góry, ku skrzącemu się morzu. Wszystkie budynki wzniesiono z takiego samego kamienia lub błyszczącego białego budulca przypominającego koral lub perły. Nad licznymi wieżyczkami, na tle bezchmurnego nieba latały mewy mające za towarzystwo jedynie niesione lekkim wiatrem słone powietrze i gwar miasta pod nimi. Ruchliwą wyspę z otaczającym ją z trzech stron lądem łączyły różnorodne mosty. Jeden z nich był właśnie podnoszony, aby przepuścić okręt o wielu masztach. Dokoła pływało więcej statków, niż mogłam zliczyć – kupieckie, rybackie, niektóre służące chyba do przewozu ludzi z wyspy-miasta na stały ląd, którego strome brzegi były zatłoczone jeszcze większą liczbą budynków i mieszkańców. Takich jak szóstka stojąca przed nami w otwartych wrotach z morskiego szkła prowadzących do wnętrza pałacu. Z tarasu, na którym staliśmy, nie było możliwości ucieczki – żadnej drogi poza przeskoczeniem z powrotem... albo przejściem przez te wrota. Albo też, jak skonstatowałam, można było skoczyć na czerwone dachy domów sto stóp pod nami.

W blasku kłamstwWhere stories live. Discover now