Rozdział 12

169 30 61
                                    

Kennet

Kiedy Kennet i Arno wysiedli z samochodu, w powietrzu czuć było jeszcze poranny chłód i zapach rosy z pobliskiego parku. Słońce wschodziło, mimo to w okolicy nadal panowała cisza. Wyjątkowa zaleta Dziewiątej Dzielnicy, albo właściwie jej pozostałości.

Przed ostrokostnymi rozciągał się cmentarz kontenerów transportowych i okolicznych magazynów. W oddali zarysowywały się zapomniane szkielety niedokończonych wieżowców w odcieniu szarości zlewającej się z kolorem asfaltu.

– No dobra. Od którego zaczynamy? – spytał Kennet, wyjmując z kieszeni kurtki papierosa. – Rozdzielamy się?

– Nie musimy. Kontenery są za małe, nie wybrałby ich. Od razu zabierzmy się za składziki – odpowiedział Arno, wodząc wzrokiem po otoczeniu.

Drzwi pierwszego z magazynów nawet nie były zamknięte. Wystarczyło je odchylić by zobaczyć, co kryło się w środku, jakby składzik sam zachęcał do odkrycia jego tajemnic. Już w progu wyczuwało się intensywny zapach różanych perfum.

– Chyba znowu się spóźniliśmy – stwierdził Kennet. Z niezadowolenia zgasił przed chwilą zapalonego papierosa, zaciskając go w pięści.

Wnętrze magazynu zagospodarowane było tak, że pomieszczenie straciło swoją pierwotną funkcję. Z pewnością ktoś natrudził się w wysprzątaniu tego miejsca, bo wszelkie graty i materiały albo zostały wyrzucone z magazynu albo w ogóle do niego nie trafiły. Jedynym przedmiotem był stojący na samym środku niewielki stolik, odziany w biały obrus stykający się z podłogą, dookoła którego usypano stos czerwonych płatków róż.

Wnętrze przypominało starannie przygotowany ołtarz.

Przez małą dziurę w dachu padała strużka słonecznego światła prosto na obiekt otoczony wypalonymi świecami. Była nim obcięta głowa.

Leżąca na stole część ciała, mimo że kiedyś pełniła określoną funkcję, teraz awansowała do miana dzieła sztuki. W tym przypadku pojęcie „makijaż" mogło być obrazą. Skronie zdobiły filigranowe motyle, a kontury ich skrzydeł zaprezentowane zostały we wszystkich odcieniach błękitu. Z rozwartych do granic możliwości oczu okolonych syntetycznymi rzęsami wypływały brokatowe krople sztucznych łez, które mieniły się w promieniach padającego światła. Z spomiędzy cienkich ust podkreślonych bordową szminką wystawała róża przytrzymywana wybielonymi zębami. Zadbano też o kondycję prostych, czarnych włosów okalających policzki niczym onyksowy wodospad. Twórca wykorzystał bladość skóry kobiety w jak największym stopniu, by jej odcień stał się niczym płótno gotowe do nałożenia farb.

Całokształt mógł wzbudzać inspirację i obrzydzenie jednocześnie, ale Kenneta raczej ogarnęło wyłącznie to drugie. Im bliżej ołtarza tym bardziej intensywny stawał się zapach róż. Na dodatek nie było też śladów po wszelkich płynach ustrojowych, które mogły zacząć wyciekać z otworów twarzy i niszczyć nałożoną farbę. Twórca tego ekscentrycznego eksponatu zadbał o każdy szczegół.

Różany zapach był tak intensywny, że podrażnił nozdrza zabójcy. Arno założył jednorazowe rękawiczki i palcem wskazującym przejechał po fragmencie policzka ofiary.

– Wygląda na ten sam typ obróbki chemicznej co u innych – stwierdził. – Wątpię, że zostawił jakieś ślady. To typowy pedancik, a miejsca swoich wystaw zawsze starannie sprząta i dopiero potem wprowadza do nich eksponat. To kolejny ślepy trop.

– Kolejny, czyli który? – warknął Kennet. – Dwudziesty?

– Jeśli podliczyć twoje wcześniejsze znaleziska i te sprzed twojego zaangażowania w tę akcję to dokładnie osiemnasty. Ale tutaj zapach jest o wiele intensywniejszy, różane perfumy czułem już od wyjścia z auta. Coś mi się wydaje, że nie bez powodu – powiedział Arno, trzymając w garści pukiel czarnych włosów.

MIASTO ✅Where stories live. Discover now