Rozdział 33

124 19 76
                                    

Vincent

Widok z ostatniego piętra trzystumetrowego budynku robił wrażenie. Miasto o tej porze przyozdabiało multum kolorowych świateł, ale Vincent, opierając się o balustradę balkonu, skupiał się wyłącznie na ciemnym punkcie w oddali. Mrok roztaczający się nad slumsami zdawał się nieprzenikniony...

Nie, powinien się ogarnąć. Wrócił stamtąd, przeżył starcie z ostrokostnymi. Poza tym Maja ponosiła takie ryzyko zawodowe na co dzień. On... tylko co jakiś czas. Na pewno Zarząd odrzuci jego pomysł i dziewczyna nie będzie musiała narażać życia w otwartej walce. Przecież Vincent nadal pozostawał tylko świeżym śledczym po Akademii, kto zainteresowałby się wywodami nowicjusza?

Ale przecież tak funkcjonowała Służba Ochrony Obywateli. Sekcja śledcza opracowywała plan działania, egzekutorzy go realizowali, dział badawczy wykorzystywał zdobyte informacje, a jeszcze lepiej radził sobie z transportowanymi czasami prosto na stoły operacyjne ostrokostnymi.

Vincent, Maja, Gabriel, doktor Larson – wszyscy byli tylko pionkami, których prędzej czy później się zastąpi.

– Nie zgubiłeś może marynarki?

Vincent odwrócił się w stronę Mai, która w dłoniach trzymała dwa kieliszki szampana. Jego wzrok mimowolnie powędrował do wyeksponowanej, dzięki spódnicy z wysokim stanem talii. Biała koszula też opinała się tam, gdzie powinna. Bez wątpienia egzekutor znała swoje wszystkie atuty i pewnie nie onieśmieli tego wieczoru wyłącznie Vincenta.

– Jest na krześle... marynarka – wydukał.

– Rety, wiem przecież! – Maja zbliżyła się i podała mu kieliszek. – Zajęłam miejsce obok ciebie.

Ogarnął go przyjemny dreszcz, gdy wyczuł znajomy zapach cytrusowych perfum.

– Nie siedzisz z kumplami z oddziału?

– Będą gadać o treningach, mięśniach i cyckach. Podziękuję.

– Serio, młodziki? Za chwilę spóźnicie się na własne ślubowanie.

Gabriel stał w progu drzwi, bawiąc się opróżnionym kieliszkiem. Oczywiście, że szef nie przepuściłby takiej okazji. Vincent z jednej strony cieszył się, że rudzielec wraz z Rosalią wkręcił się na uroczystość dla rekrutów, z drugiej od razu przypominały mu się okoliczności zwolnienia miejsc. Ponad dwudziestu świeżo upieczonych Fartuchów nie dotrwało do własnego ślubowania, a Vincent o mało co nie znalazł się wśród nich.

Gdy weszli do środka, wszyscy zajmowali już miejsca przy okrągłych stolikach. Na środek sali wyszedł dyrektor generalny, którego Vincent częściej widywał w telewizji niż w samym biurze SOO. Nie miał się czemu dziwić, siwiejący Gaspar Bourdin był najgrubszą rybą z Zarządu. Trzy opaski na ramieniu mężczyzny tylko potwierdzały jego wpływy.

Od niego też będzie zależało ostatnie słowo odnośnie planu Vincenta.

Tak jak wszyscy zebrani rekrut stanął tuż przy swoim krześle z kieliszkiem w dłoni. Nadszedł czas przemówienia.

Dyrektor odchrząknął.

– Od dziś nie będziecie już rekrutami, a oficjalnie zostaniecie członkami wybranej przez siebie sekcji lub tej, do której zostaliście zakwalifikowani. W tym roku szeregi Akademii opuścili zdolni absolwenci. Ponad połowa z was dostała się do przynajmniej dwóch sekcji, ale to nie jest jeszcze powód do dumy. O dumie możecie mówić wtedy, gdy przyczynicie się do obrony ludzkości... no i gdy dostaniecie awans.

Po sali rozniósł się śmiech.

– To co, geniuszu? – szepnęła Maja. – Za chwilę mamy miano oficjalnego Fartucha aż do emerytury. Albo dopóki nie skończymy z rozprutymi gardłami.

MIASTO ✅Where stories live. Discover now