Rozdział 4

291 62 60
                                    

Kennet

Ciemność ogarnęła nie tylko most. Mając przed sobą widok na pół Miasta, oszacował, że najpewniej pół Siódmej Dzielnicy pogrążyło się w mroku nocy. Gdyby wiedział, że farsa odbicia więźniów może być tak interesująca, wybrałby bliższy punkt obserwacyjny i może nawet zjawiłby się tutaj wcześniej. Ci z Rebelii nie byli wcale tak naiwni, jak obstawiał, nawet jeśli ich chaotyczny styl działania był przeciwieństwem jego własnego.

Nawet z dachu wieżowca mógł usłyszeć trąbiące auta, pisk opon, huki strzałów, ale obecnie to odgłosy kroków tuż za nim wydawały się najbardziej istotne.

– Najpierw towar, potem informacje – usłyszał chrapliwy głos.

Po raz ostatni zaciągnął się papierosem. Czekał, aż drażniący dym wypełni jego płuca, a potem rzucił niedopałek przed siebie, prosto w ciemność, jaka kłębiła się tuż za wieżowcem. Wydawało się, że Siódma Dzielnica milczy, jakby uwaga tej części Miasta skupiała się na masakrze nad rzeką.

Odwrócił się w stronę przybyłego, jednak nie rozpoznał jego zwykłej, czarnej maski zakrywającej twarz dopiero pod linią oczu. Pewnie ostrokostny należał do jakiegoś pomniejszego klanu albo przypisywał sobie miano niezależnego samotnika. Właściwie nie miało to znaczenia. Tacy jak on nie byli szkodliwi.

Położył wypchaną torbę na posadzce i obserwował, jak klient dorywa się do niej i sprawdza zawartość pakunku. Zgodnie z obietnicą znajdowała się w nim najlepszej jakości broń palna.

Ostrokostny chwycił w dłoń karabin, oglądając go z każdej strony.

– Rynek Podziemi jest mój – wymruczał zadowolony.

– Teraz mów, gdzie go znajdę – odparł, patrząc na drugi koniec dachu. Miał wrażenie, że w ciemności czai się ktoś jeszcze, a zazwyczaj się nie mylił.

Ostrokostny zarzucił torbę na ramię, śmiejąc się pod nosem.

– Rada ledwo przygarnęła cię pod swoje skrzydła, a już daje ci takie niewygodne zlecenia, co? Dziwne, że nie bawisz się dziś z Rebelią kawałeczek dalej. Nie przypadłeś rodzeństwu Asteroth do gustu?

Wieści roznosiły się tutaj w zawrotnym tempie, a to może nawet utrudnić pewne działania.

– Gdzie go znajdę – powtórzył, patrząc w ciemność za swoim infantylnym rozmówcą.

– Wielu chciałoby być na twoim miejscu – ciągnął, nieznacznie się zbliżając. – Aprobata Rady, specjalne miejsce w Rebelii... zdążyłeś sobie narobić wrogów aż zanadto.

Krótką ciszę przerwał odgłos nieprzyjemnego chrzęstu, a na drugim końcu dachu pojawili się kolejni ostrokostni. Jeden z nich odchylił maskę i zdmuchnął ze swoich szponów pył po wspinaczce. Przez ciemność przebiło się pięć par łowczych oczu.

– Przykro mi, że więcej sobie nie pohandlujemy. To Miasto nie lubi, gdy ktoś się wywyższa.

Dwóch ostrokostnych o zielonych oczach łowcy ruszyło do ataku. Kennet odruchowo sięgnął do kieszeni płaszcza. Musnął zimny spust swojego ulubionego glocka, ale postanowił go nie wyciągać. W panującym mroku, nawet po wyostrzeniu zmysłów, mógł zmarnować naboje na ruchomy, dość zwinny cel. Kennet załatwi to w tradycyjny sposób, tak jak pewnie spodziewali się jego przeciwnicy.

Rzadko które zielonookie ostrokostne potrafiły wykorzystać swój potencjał. Nadnaturalna prędkość w połączeniu z uderzeniem z zaskoczenia mogła dać niezły efekt, ale ci dwaj raczej tego nie przemyśleli. Wybrali bezpośredni atak z przewagą liczebną. Kennet nie sądził, że będzie tak łatwo.

Pozwolił im się zbliżyć. Zrobił unik i wysunął szpony w momencie, gdy jego pięść zderzyła się ze skronią pierwszego napastnika. Chrzęst czaszki wydawał się najlepszym potwierdzeniem skuteczności. Napastnik padł prosto pod nogami Kenneta, a kolejny z nich nie zamierzał czekać. Zabójca zablokował jego cios własnymi szponami.

– Naprawdę? Tylko sześciu? – rzucił, gdy pazury zwarły się w niewygodnym szyku.

Pogardliwe słowa w trakcie walki w połączeniu z krótkim, ale intensywnym kontaktem wzrokowym zagwarantowały mu przewagę. Zdezorientowany przeciwnik nie zdążył zareagować, gdy pazury z drugiej dłoni Kenneta rozorały mu brzuch. Osunął się na kałużę własnej krwi, chrapliwie łkając.

Metaliczny zapach dotarł do nozdrzy Kenneta. Woń, która nigdy nie traciła na intensywności, ilekroć by się ją wdychało.

Do ataku rzuciło się kolejnych dwóch ostrokostnych. Skoro zdążyli poznać jego tożsamość albo go nie doceniali, albo musieli być idiotami. Napastnik o niebieskich oczach łowcy jako pierwszy przeszedł do ofensywy. Kennet zbywał jego każdy cios, specjalnie się przy tym nie trudząc. W ruchach swojego przeciwnika dostrzegł niepewność, brak zaciekłości. Prawdopodobnie ostrokostny nie próbował go zranić, ale zmęczyć.

Nawet mądre zagranie przy takich słabych umiejętnościach.

Następny przeciwnik zaatakował od tyłu, co też zaliczało się do typowej zagrywki, a zwłaszcza w ciemnościach. Zdradziły go ciężkie kroki i głośny oddech. Kennet zdążył wsłuchać się w dźwięki. Szybko określił, ile zostało mu czasu. Odpierając kolejny szponiasty atak pierwszego przeciwnika, zabójca wykorzystał małą lukę w jego gardzie. Jeden szpon zdołał dosięgnąć gardła. Krew ponownie chlusnęła o betonową powierzchnię, akurat gdy pazury Kenneta wbiły się w czaszkę drugiego napastnika. To by było na tyle z jego podstępu.

Zabójca z gracją wyminął cztery trupy pod swoimi stopami i zbliżył się do pozostałej dwójki. Zdecydowanie trafił na idiotów. Może nim samym kierowała desperacja, ale nowe zlecenie od Rady wymagało chwytania się najróżniejszych metod szukania informacji. Nie wspominając już o przymusie wstąpienia do Rebelii... Choć akurat ten warunek współpracy mógł okazać się interesujący.

Kennet cmoknął z niesmakiem, patrząc na swojego niedoszłego klienta.

– Mi też przykro, że sobie więcej nie pohandlujemy – stwierdził, dyskretnie chowając dłoń do kieszeni płaszcza.

Zabójca niemal nie wierzył w mizerne przedstawienie, jakie miał przed sobą. Niedoszły klient zrzucił torbę z ramienia i w panice wyjął z niej pierwszy lepszy pistolet. Cóż... naboje nie zostały uwzględnione w transakcji. Nie powinno być to oczywiste?

– Kurwa! – krzyknął, gdy broń w jego dłoni okazała się bezużyteczna.

Ostrokostni prawdopodobnie wahali się między atakiem a ucieczką. Może trupy czterech kumpli nie były na tyle przekonujące, by zrezygnować z pierwszego wyboru. Nieważne, co chodziło im po głowach, stali jak wryci. A Kennetowi nie chciało się czekać. I tak stracił wystarczająco czasu.

Szybkim ruchem wyciągnął pistolet z kieszeni. Oddał dwa celne strzały. Echo huków rozniosło się po milczącej dzielnicy. Podszedł do trupa. Wyszarpnął karabin z jego dłoni i schował do torby. Broń na szczęście nie była umazana krwią i płynami ustrojowymi z dziury w czaszce. Obydwa pociski trafiły w czoła.

Zabójca podpalił papierosa i po raz ostatni spojrzał w stronę mostu. Sądząc po panującej ciszy, Rebelia musiała już skończyć.

MIASTO ✅Where stories live. Discover now