2. Rozdział 26

179 16 5
                                    

Stefan

-Jak już mówiłem... Co ja mówiłem? Co ja to miałem ci teraz powiedzieć... - Od kilku minut jestem zamęczany przez prezesa Austriackiego Związku Narodowego. - A no tak...! Jeśli jeszcze raz dopuścisz się takiej sytuacji będziemy musieli dać ci kilka punktów karnych. To będzie równoznaczne z ukaraniem. Nie możesz po prostu ignorować spotkania ze mną!
-Ale tłumaczyłem już panu, zupełnie jak mój trener, że...
-Wiem, wiem. Zajmowałeś się dziećmi. - Kiwa zamyślony głową, a ja przeklinam go za opieszałość. Nie mam czasu na głupoty. - Niestety nie brzmi mi to jak dobra wymówka. Następnym razem wymyśl coś innego...

Nie mogę już znieść jego marudzenia i zrzędzenia. Nie mam pojęcia, która może być teraz godzina, ale mam wrażenie, że siedzę tu już co najmniej godzinę. Gdyby chociaż mówił mądrze..., ale nie, on woli bredzić niczym małe dziecko. Nigdy nie lubiłem spędzać z nim czasu. Unikałem tego tak bardzo,  jak tylko mogłem. Niestety uczepił się mnie jak rzep psiego ogona. Brakuje mi cierpliwości do niego. Być może to dziwne, skoro potrafię znieść dzieci płaczące przez całą noc. Ale on... To wyjątkowy przypadek.

-Ile razy mam panu mówić, że dzieci nie były żadnym wymysłem. Ja naprawdę je mam. I w dodatku proszę pana jakiś setny raz, aby się pan pospieszył. Dzisiaj biorę ślub i naprawdę nie chciałbym się spóźnić.
-Tak, tak... Znam ja już te wasze wymówki. Nie wierzę ci, nic a nic. - Kręci przecząco głową i uśmiecha się do mnie kpiąco. Jeśli mam być szczery, to czuję, że zaraz mnie szlag trafi. Wszystko we mnie wrze.

-Wie pan. Skontaktujemy się jutro albo może lepiej trochę później. Tak być może po miesiącu miodowym. Wspomniałem panu, panie prezesie, iż nie chciałbym zawieść żony. Piękna kobieta, ma na imię Isabella. Muszę iść, bo jeśli zaraz nie wyjadę, to nie zdążę dojechać do kościoła.
-Mamy czas. W końcu twoje fikcyjne wesele nie ucieknie. - Czy ten człowiek naprawdę nic nie rozumie? - No i przy okazji, kto w dzisiejszych czasach decyduje się na ślub kościelny? Kto w ogóle się żeni. 

Koniec z tym. Nie będę z nim dłużej leciał w kulki. Mam serdecznie dość jego owijania w bawełnę!
-Dziękuję za rozmowę. Koniec na dzisiaj. - Zaczynam powoli i spokojnie, jednak z czasem podnoszę głos coraz bardziej.  - Nie obchodzi mnie, co sobie pan pomyśli, co zrobi w związku z tym, czy jeszcze coś innego. Niech pan robi, co uważa za słuszne. Ja zrobię to samo. I w tym momencie wyjdę z tego biura, ponieważ moja narzeczona na mnie czeka. 
-W takim razie do widzenia. Proszę się nie dziwić konsekwencjom jakie będzie mieć twoja decyzja. - Uśmiecha się do mnie złośliwie, a ja mam ochotę zaserwować mu swój prawy sierpowy.
-Idę, bo Michi już pewnie na mnie czeka.
-Michael? Zdziwisz się!

Jego słowa sprawiają, że gwałtownie się zatrzymuje i podchodzę do niego. Chwytam za fałdy jego koszuli, tuż przy karku i podnoszę go do góry. Wtedy widzę w jego oczach prawdziwy strach. Pierwszy raz uśmiech zamiera mu na ustach, wargi drgają niebezpiecznie, a język zamienia się w jeden wielki supeł.

-Co wiesz o tym? O co chodzi? - syczę z niewyobrażalną siłą i naglącym tonem.
-Kilkanaście minut temu... no, maksymalnie kilkadziesiąt...
-Przejdź do sedna. Już!- krzyczę na niego.
-Pytał mnie o ciebie. Pozwoliłem sobie wspomnieć o tym, że już cię tu nie ma i najprawdopodobniej niedługo potem odjechał - sapie, a ja czuję jak całe moje ciało się spina.
Prezes musi to czuć, ponieważ szybko dodaje:
-Ale to nie musi być prawda. Przecież wciąż może tu jeszcze być...

Nie słucham już dłużej jego nędznego tłumaczenia i słów pocieszenia, które dyktuje mu nie tyle sumienie, ile strach przed moją złością. Wychodzę i  gnam szybko w stronę parkingu. 

Rozglądam się, ale prócz paru lichych krzaków i drzew, niczego więcej nie mogę tu zobaczyć. Żadnego pojazdu, który mógłby wskazywać na czyjąś obecność. Wkładam rękę do kieszeni i wyciągam portfel. Wyciągam pieniądze i orientuje się, że z trudem powinno mi starczyć na taksówkę. Jednak to jedyna opcja, która mi pozostała. Szukam w kieszeni telefonu komórkowego, tego nowego oczywiście, już się boję, że go zgubiłem, ale wtedy natrafiam na niego ręką. Wpadł mi pod podszewkę bluzy. Po kilku próbach wreszcie udaje mi się go wyciągnąć. Klikam na przycisk i ... nic. Bateria padła. Akurat teraz, kiedy najbardziej jej potrzebowałem.

Rozglądam się i dostrzegam jakiegoś człowieka. Idzie chwiejnym krokiem i coś bełkocze pod nosem. To najprawdopodobniej jakiś przydrożny pijak. Nie mam innego wyboru, więc decyduję się na podejście do niego.
-Przepraszam.
Zatrzymuje się i patrzy w moją stronę.
-Tak? - bełkocze cicho, ledwo mogę odróżnić litery, które wypowiada.
-Nie ma pan przy sobie telefonu? 
-Nawet jeśli, to po co ci on... - odpowiada i zamierza odejść, jednak znowu zagradzam mu drogę.
-Za kilka godzin biorę ślub, mój telefon padł, a ja nie jestem  w stanie dostać się do kościoła. - Patrzę na niego błagalnym wzrokiem, modląc się w myślach, aby miał głupią komórkę i pozwolił mi z niej skorzystać.
-Proszę. - Wyciąga z kieszeni przedmiot, którego teraz pożądam najbardziej na świecie.
-Dziękuję.

Mam zamiar odebrać go od niego, ale mnie zatrzymuje:
-Nie tak szybko! - Wykonuje znaczący ruch ręką.
Wzdycham i wyciągam pieniądze, podaję mu jeden banknot i wreszcie mogę wziąć od niego telefon. Zastanawiam się, do kogo zadzwonić. Na taksówkę nie mam co liczyć. Wybieram więc numer przyjaciela, licząc na to, że chociaż dziś mnie nie zawiedzie i bez marudzenia mnie stąd odbierze.

Pierwszy sygnał...
Drugi...
Trzeci...
-Kto mówi? - rozlega się głos Michiego w słuchawce.
-To ja. Musisz mnie stąd odebrać.
-Stefan?...

Miłość lata na nartachWhere stories live. Discover now