Rozdział 40: Wielki Lew

481 38 101
                                    

a/n: lojalnie uprzedzam, że może być miejscami zbyt angstowo

Leo

Otaczała go ciemność. Gęsta, nieprzenikniona ciemność. Miał wrażenie, że śpi. Nie miał nad sobą żadnej kontroli. Trochę tak, jakby stał w środku nocy w lesie. Z tą różnicą, że tutaj nie widział żadnych drzew. Tkwił w nicości, jak duch.

Ale jednego był pewien. Nie żył. W końcu już raz miał okazję tego doświadczyć. Tym razem jednak było inaczej, coś mu tu nie pasowało. Jakby ta śmierć nie do końca była prawdziwa. Miewał przebłyski świadomości. Polana w lesie. Jaskinia. Krew. Twarz przyjaciółki. Później mnóstwo ludzi. Nie słyszał głosów, nie do końca rozumiał, co się wokół niego dzieje. Nie rozpoznawał twarzy. Później zapadł w ciemność.

Na początku starał się walczyć, ale wiedział, że sam nie da rady. Jad mantykory był w większości przypadków śmiertelny. Wciąż czuł ból pod żebrami, gdzie ugodził go kolec. Ale przecież po śmierci nie powinno się odczuwać bólu. Poddawał się. Wydawało mu się, że nie ma dla kogo wracać. W jego głowie rozlegał się głos, który tylko upewniał go w tym przekonaniu.

Pojawia się kobieta. Była wysoka, miała długie, czarne włosy. W jednej ręce trzymała gałąź jabłek i kołem w drugiej. U pasa przypięła bicz. Kojarzył ją, tylko nie mógł sobie przypomnieć, skąd. Biła od niej jakaś dziwna moc. Od razu poznał, że nie była człowiekiem.

— Jesteś piątym kołem u wozu — syknęła. Ból zaczął rozsadzać mu głowę. Chciał krzyczeć, ale nie mógł wydobyć z siebie głosu.— Niepotrzebnym dodatkiem do Wielkiej Siódemki. Nie potrzebują cię. Świetnie poradzą sobie bez ciebie.

Wykrzywiła usta w szyderczym uśmiechu. Bawiła się nim. Chciała, żeby czuł się niepotrzebny. Często tak myślał, chociaż nie dawał po sobie tego poznać. Potem nagle rozpłynęła się, zostawiając go samego. Ogarnęło go poczucie beznadziejności. Ale kiedy był pewny, że to koniec, coś zaczęło się zmieniać.

Jako pierwsze poczuł ogarniające go powoli uspokajające ciepło. Rozlało się przyjemnie po całym jego ciele, zatrzymując się w zranionym miejscu pod żebrami. Teraz wydawało mu się, że ciemność jakby zaczęła ustępować, zmniejszać się, przeradzając się w szarość. Chwilę później poczuł, że leży na czymś miękkim. Był prawie pewny, że wróciła mu świadomość, chociaż nadal nic nie widział. Każdy oddech palił. Nie miał siły się nawet ruszyć, ale było mu tak dobrze, że nie miał takiego zamiaru.

Dopiero po dłuższym czasie zaczęły do niego dochodzić dźwięki otoczenia, w jakim się znalazł. Ku jego zdumieniu, był to szum drzew i śpiew ptaków. O ile pamiętał, w Zakazanym Lesie nie występowały takie zjawiska. Jak przez mgłę pamiętał, co się wydarzyło. Wiedział jedynie, że poszli razem z Percym i Hazel sprawdzić, czy mantykora rzeczywiście pilnuje jaskini. Pilnowała tak, że jej nie zauważyli, przez co przypłacił życiem.

No właśnie. Nic z tego nie rozumiał. Powinien był nie żyć.

Leo zmusił się do otworzenia oczu. Nad sobą zobaczył zielone korony drzew i przenikające przez nie światło słoneczne, a nawet skrawek błękitnego nieba. To go tak zdziwiło, że usiadł. Spodziewał się, że nadal tkwi w Zakazanym Lesie, a to miejsce wcale go nie przypominało. Zakręciło mu się w głowie. Jęknął głucho, nie powinien był robić tego tak gwałtownie. Przez chwilę walczył, żeby znowu nie zemdleć, a rana zapulsowała bólem. Po dłuższym czasie udało mu się uspokoić przyspieszony oddech. Dopiero kiedy ból ustąpił, był w stanie rozejrzeć się po okolicy.

Bez wątpienia znajdował się w lesie. Wszędzie było zielono, jakby dopiero co nastała wiosna. Słychać było brzęczenie owadów, a niedaleko niego na drzewo wspięła się największa i najbardziej ruda wiewiórka, jaką widział w życiu. Wystarczyło na nią spojrzeć i już się wiedziało, że z całą pewnością potrafiła mówić. Parzył na to wszystko, oszołomiony. Szczerze mówiąc, inaczej zapamiętał Tartar. Na pewno po śmierci nie spodziewał się zobaczyć tego. Ale przecież żył. Chyba, że trafił do raju. Na tą myśl uśmiechnął się słabo.

Klucze cierpienia [wolno pisane]Where stories live. Discover now