Pech

1.6K 91 20
                                    

- Nie dam rady zagrać - odzywam się, przerażona, gdy dostrzegam boisko pełne chłopaków dwa razy większych ode mnie. Drżę ze strachu i z zimna. - Nie ma mowy. Nie i koniec.

- Rose, nie bądź taka - mówi do mnie Scott.

Posyłam mu długie spojrzenie, a on czeka dzielnie, aż do niego dołączę. Zamiast tego uciekam za trybuny w panice i się chowam. Głupi pomysł, ale może skuteczny. Mam szczerą nadzieję, że trener o mnie zapomni i będzie dobrze.

- Grant! - drze się Bobby, aż się wzdrygam. Wyłaniam się ze swojego słabego ukrycia, idąc jak na ścięcie. - Ruchy, na boisko!

- No idę, idę.

Nadąsana, obejmuję wzrokiem oświetlone boisko. Wypuszczam mocno powietrze z ust, a pojawia się para. Łapię w ostatniej chwili swój kask i kij, które rzuca mi Finstock. Niezdarnie zakładam na siebie kask, starając się nie przejmować tymi wszystkimi dryblasami na moim pierwszym meczu w Beacon Hills.

Staję nieopodal Scotta, uśmiechając się do niego lekko. Gwizdek trenera mnie ożywia, kiedy gra się zaczyna. Wszędzie robi się harmider, a w przeciągu sekund nasza drużyna dostaje po dupie. Biegam bez celu, utrzymując odpowiednią odległość od przeciwników, bo nie chcę leżeć plackiem na trawie. Piłki jak nie miałam, tak nie mam. Wiecie co? Cieszę się z tego.

Po paru minutach Bobby się denerwuje, bo brakuje nam zawodników. To jeszcze bardziej pogarsza moje szanse na zejście z boiska. Wynoszą nawet jakiegoś chłopaka na noszach. Tracąc lekko czujność, dostrzegam na trybunach Ericę i Boyda. Chłopak wstaje i porozumiewa się z trenerem. Tak właśnie dostajemy wilkołaka do drużyny. Czy wyjdzie to na dobre? To się okaże.

Teraz to skupiam się bardziej na tym, w jaki sposób Boyd gra. Nieco brutalnie, ale ludziom się to podoba. Wiwatują, a chłopak się cieszy. Czego chcieć więcej? No właśnie. Gdyby nie to, że jego oczy świecą jak lampki choinkowe, to może byłoby dobrze. Scotty stanowczo zabrania mu grać, ale ten ma to ewidentnie gdzieś.

- Im są więksi, tym są więksi! - krzyczy trener, a ja ściągam brwi na jego nawoływania. To w ogóle ma sens? Nieważne.

Piłka.

Mam piłkę.

Cholera.

Patrzę w szoku na biały obiekt w siateczce, niedowierzając temu zjawisku. Kiedy ktoś się na mnie wydziera, otrząsam się i pędzę przed siebie. Dziwnym trafem udaje mi się wyminąć kilku zawodników, przy okazji obijając sobie mocno nogi. Brakuje mi pomału tchu. W tłumie słyszę „Podaj do McCalla". Dzięki Bogu.

Rzucam piłeczkę do mojego przyjaciela, kiedy jesteśmy już blisko bramki. Uśmiecham się szeroko, kiedy Scott ją przejmuje. W tym dokładnym momencie czyjeś ciężkie ciało przygniata mnie do ziemi. Spadam na brzuch, a moja prawa ręka wygina się w przeokropnie dziwny sposób. Boli mnie jak cholera. Zduszam w sobie krzyk.

Ludzie wiwatują, gdy Scott zdobywa punkt. To jednak nie wszystko. Przewracam się w agonii na plecy, słysząc trzaśnięcie kości. Wyciskam łzy z oczu, dostrzegając zaraz, że Scottowi się coś stało. Ma złamaną nogę, co oznacza, że ma przesrane w tej chwili. Wszyscy się zbiegają, a chłopak się podnosi. W tłumie dostrzegam Melissę, która właśnie do mnie podbiega.

- Rosalie - słyszę jej głos. Mrużę lekko oczy, czując pulsujący ból w ręce. - Zabiorę cię do szpitala, dobrze?

🔷Felix🔷

Przez mój nadgarstek przechodzi szczypiący ból. W głowie zaczyna mi coś świtać. Rose ma teraz mecz lacrosse. Fakt po fakcie i wszystko składa się w całość. Coś się jej stało. Tak trochę się martwię. Dobra, bardzo się martwię.

welcome to beacon hills ☾ teen wolfOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz