Duradel pokiwał głową, powoli, jakby przetwarzając tę niepohamowaną falę żalu. Wiedział, że to w większości przedstawienie, ale wiedział też, że pod tą warstwą teatru kryje się autentyczna, dziecinna frustracja.

— Kiedy już dojedziemy do rezydencji — powiedział w końcu, a jego głos pozostawał spokojny — i kiedy oni się obudzą, a my uporamy się z... naszym bagażem — skinął głową w stronę bagażnika — wtedy znajdziemy ci coś do jedzenia. Coś niezdrowego. Coś tłustego i pełnego cukru.

Lysander uniósł głowę, a iskra nadziei zapłonęła w jego oczach, przygaszając na moment dramatyzm.

— Naprawdę? — spytał, a jego głos stał się nagle o ton wyższy.

— Tak, naprawdę — odparł Duradel. — Pod warunkiem że przez resztę podróży nie usłyszę ani słowa na temat kanapek, frytek ani ducha kapitalizmu. Zrozumiano?

Lysander przez chwilę się wahał, jakby ważąc wartość przyszłego posiłku z przyjemnością, jaką czerpał z obecnego narzekania. W końcu jednak skrzywił się i skinął głową.

— Dobra, ugryzę się w język — mruknął. — Ale tylko dlatego, że jesteś taki... pełny... perswazyjnego... czegoś.

Duradel przez chwilę jechał w ciszy, wzrok utkwił w mrocznej wstędze asfaltu. Światła samochodu oświetlały znak informujący o zbliżającym się zjeździe w stronę mniej uczęszczanych, górskich dróg. Wiedział, że zanim całkowicie zanurzą się w dziczy, muszą załatwić jedną, nieprzyjemną sprawę.

— Nie możemy go wieźć ze sobą do samego końca — powiedział w końcu, głosem rzeczowym, pozbawionym emocji. — Nie chcę mieć w pobliżu naszego lokum trupa. Pozbędziemy się go po drodze.

Lysander, który na chwilę zapadł w milczącą kontemplację swojej gastronomicznej obietnicy, uniósł głowę.

— I? Masz jakiś plan na pozbycie się tego... ekwipunku zalegającego nam w bagażniku? — spytał, wskazując kciukiem w stronę denata.

— Tak — odparł Duradel, zmieniając pas na ten umożliwiający zjazd z autostrady. — Kilkanaście kilometrów stąd jest jaskinia. Niewielka, łatwa do przeoczenia. Kluczowe jest to, że jest zalewana wodą kilka razy do roku podczas górskich roztopów i ulewnych deszczy. Prądy podziemne są tam silne. — Skrzywił się lekko, jakby smakując jakieś wspomnienie. — Wrzucimy go tam. Woda zrobi resztę. Zanim ktokolwiek cokolwiek znajdzie, jeśli w ogóle, będzie to tylko bezkształtna masa, niesiona kilometrami podziemnych korytarzy. To czyste i skuteczne.

George na tylnym siedzeniu wstrzymał oddech. Słowa Duradela były tak chłodne i pozbawione emocji, że aż przeszedł go dreszcz. Mówił, jakby nie opowiadał o pozbyciu się ciała człowieka a o utylizacji jakiegoś śmiecia.

Lysander gwizdnął cicho, pełen ponownego, mrocznego podziwu.

— Jakież to poetyckie i pełne dwuznaczności. Rozpuszczenie się w żywiole... mogłoby być całkiem romantyczne, gdyby nie dotyczyło faceta, który chciał nas pewnie wykończyć. — Spojrzał na Duradela. — Często z niej korzystałeś? Z tej twojej... naturalnej pralni?

Duradel nie odpowiedział od razu. Jego twarz w mroku kabiny zdawała się nieprzenikniona.

— Czasami — odparł w końcu, a to jedno słowo niosło ze sobą ciężar niezliczonych, niewypowiedzianych historii. — To dobre miejsce na pozbywanie się ciał. Dyskretne.

Samochód zjechał po kilku kilometrach z drogi asfaltowej, a światła reflektorów odbiły się od chmury pyłu, który uniósł się za kołami. Teraz jechali kilka kilometrów tą wąską, żwirową drogą, którą trudno było nawet tak nazwać. Gałęzie ocierały się o boki pojazdu, wydając drapiące dźwięki. Pod kołami rozlegał się charakterystyczny chrzęst żwiru. Trasa, wąska, pełna wybojów i ostrych zakrętów, zmuszała Duradela do niemal ciągłego manewrowania kierownicą. Samochód podskakiwał i kołysał się, ale potężne zawieszenie radziło sobie z nierównościami.

Slave Academy. Yaoi (18+)Where stories live. Discover now