Rozdział 68

3.1K 313 157
                                    

Loki

Jeszcze chyba nigdy pusta cela nie dobijała mnie tak bardzo, jak teraz. Z reguły uwielbiałem ciszę, samotność, spokój, czego tutaj miałem pod dostatkiem, ale tym razem to powodowało u mnie największą frustrację. Do tego przerażał mnie fakt, że nie miałem pojęcia o tym, co działo się na górze. Nigdy nie musiałem się o nic martwić, teraz miałem rodzinę, osoby, na których w niewyobrażalnym dla mnie stopniu mi zależało. A teraz, będąc w celi, nie wiedziałem, jaki los ich spotyka. Czy są szczęśliwi? Czy nie dzieje im się krzywda? Czy dzieciaki mają zapewniony spokój i wróciły do starego toku nauki? Czy Viv jest bezpieczna i daje sobie ze wszystkim radę?

O nią martwiłem się chyba najbardziej. Podczas naszej ostatniej rozmowy widziałem, jak bardzo ją skrzywdziłem, jak bardzo była na mnie zła. Choć i tak najgorszy był zawód, którym emanowały jej oczy. Zawiodłem ją. Z tym, że...

Ona również zawiodła mnie. Przypuszczałem, że po tym, co zrobię, nasze stosunki nieco się ochłodzą, staną się bardziej formalne, bo Viv w stresujących sytuacjach miała skłonności do odsuwania od siebie podstawowych emocji, jednak nigdy nie spodziewałem się, że się ode mnie odwróci. Po prostu... zostawi mnie, jak wszyscy inni. A ja nie chciałem być znowu sam. Z nią u boku naprawdę wszystko wydawało się prostrze. I choć z całej siły starałem się przekonać siebie, że przecież to przewidziałem, że wziąłem to pod uwagę, że byłem na to gotowy, to coraz bardziej rozumiałem, że myśląc tak, tylko się okłamywałem.

Rzeczywistość okazała się być trudniejsza, niż przypuszczałem.

Ale do jednego zdążyłem się przyzwyczaić. Los zawsze potrafi mnie zaskoczyć. I zawsze może być gorzej. Przykładem tego była czwórka żołnierzy, która w pewnym momencie pojawiła się w zasięgu mojego wzroku. Oczywistym było, że przyszli do mnie, a raczej po mnie, w końcu, nikogo innego w pobliżu nie było, ta komnata również nie stanowiła przejścia do innego punktu pałacu. Obchód to nie był, wtedy straż poruszałaby się w dwójkach. Czwórka oznaczała wezwanie. Tylko pozostawało pytanie, gdzie? Czyżby znowu Wszechojciec?

- Ręce - oznajmił strażnik stając przede mną, choć nie musiał tego robić. Doskonale znałem wszystkie procedury, jak i kary, jakie miałyby mnie spotkać za niespełnianie "próśb" straży pałacowej, więc żaden z żandarmów nie musiał asekurować się mieczem, a mimo to, każdy z nich, gdy tylko zbliżał się do mnie, wyciągał go przed siebie.

Pokornie pozwoliłem zakuć się w kajdany i łańcuchy, choć ich chłód ponownie wywołał gęsią skórkę na moim ciele, a ciężar metalu bardziej przeszkadzał mojej duszy, niż kończynom, na których się znajdował. Nienawidziłem tego uczucia prawdziwego zniewolenia. Teraz żołnierze, tak prymitywne istoty, miały władzę nad każdym moim ruchem, każdym krokiem.

- W jakim celu po mnie przybyliście?- zapytałem nie zdradzając zbędnych uczuć.

- Dowiesz się w swoim czasie, wasza wysokość - ostatnie słowa wojownik powiedział z jawnym obrzydzeniem, jakby miał mi za złe, że noszę taki tytuł.

Przez chwilę próbowałem wymusić na nim uzupełnienie wypowiedzi wbijając w niego zimne spojrzenie, ten jednak zaczekał, aż jego kompan zakończy zapinanie wszystkich zabezpieczeń, po czym wycofał się na bezpieczną odległość, wciąż mnie ignorując.

Chwilę później opuściliśmy celę. Idąc w kierunku nadawanym mi przez łańcuchy, które trzymali strażnicy, obserwowałem otoczenie. Nigdy nie chodziłem po tej części pałacu. Nie widziałem takiej potrzeby. Może odwiedziłem cele monarchii raz czy dwa, ale było to bardzo dawno temu i nie pamiętałem, gdzie prowadził który korytarz. To sprawiało, że czułem się jeszcze bardziej nieswojo, choć mój dyskomfort nie był na tyle silny, by ktokolwiek z zewnątrz mógł go zauważyć.

Bóg w krainie cieni || ZakończoneWhere stories live. Discover now