18.5. Karma wraca dupku

386 11 0
                                    

Madeline

Stałam na środku kuchni osaczona z każdej strony. Naprawdę było mi nie dobrze, nie pomagał fakt że miałam pusty żołądek a stres pogłębiał uczucie pustki po prostu zżerał mnie od środka w zdwojonym tempie. Miles mój mąż on nie był zły czy wściekły on był po prostu zwyczajnie wkurwiony, nie bardzo wiedziałam czym. Gdyby nie widownia za moimi plecami i potencjalni świadkowie rozszarpałby mnie na miejscu na strzępy, nie zostało by po mnie nic. Nie spodziewał się mnie zobaczyć tym bardziej tutaj, to tak jak ja jego. Chociaż w tym byliśmy zgodni. Niespodzianka mężu! – miałam ochotę wykrzyczeć mu na głos prosto w twarz, lecz już rozjuszonego byka nie powinno się prowokować czerwoną płachtą. W tym przypadku on był wściekłym bykiem, a ja tą czerwoną płachtą trzymana w dłoni przez bezstronnego człowieka. Zaraz uderzy, a ja w głowie tworzyłam scenariusze na swoje usprawiedliwienie. Po co to robiłam? Odpowiedź była jasna, po to aby mieć święty spokój. Czy go dostałam, ależ oczywiście że nie. Nadzieja matką głupich.

W kilku dużych krokach ruszył w moją stroną stając naprzeciwko mnie, musiałam zadrzeć głowę do góry, aby spojrzeć w czerń jego oczu. Przybranie postawy aniołka, miałam we krwi. Na mojej twarzy zawitał najbardziej łagodny wyraz twarzy lecz przy jego diabelskiej postawie gasłam tak szybko jak się zapalałam. 

- Co ty tutaj robisz? – wysyczał plując jadem na kilometr.

Doskonale zdawałam sobie sprawę z tego, że w jego chorej głowie stworzono już setki scenariuszy w jaki sposób działam za jego plecami i zapewne knuje coś przeciwko niemu. Byłam tego bardziej pewna niż nie pewna.

- Przyszłam w odwiedziny. – odpowiedziałam kolejny raz to samo, tym razem drugiemu z mężczyzn najbardziej uroczym i niewinnym głosem jakim się dało.

- Mówiłem Ci żebyś siedziała w domu. – odpowiedział wściekły łapiąc mnie za nadgarstek przy sprawnej dłoni.

A to ci nowość. Nie spodziewałabym się niczego innego jak zostanie na obiadku i powspominaniu starych dobrych czasów, a być może pogawędkę jego matki na temat dzieci. Miałam już tego dość, a jego słowa spowodowały że jakaś mała iskra we mnie pękła. Parę godzin temu prosto w oczy stwierdził że mogę robić co chce, a teraz co? Czy on naprawdę nie wie co mówi i co robi, czy to ja już zaczynam wariować. Cholerny despota.

- Nie. Nie mówiłeś mi nic takiego. – wyrwałam się z jego uścisku.

Po pierwsze nie będzie mi mówił co mam robić, a już na pewno nie będzie mną pomiatał w obecności swojego ojca, który uważnie nam się przyglądał. Nie musiałam na niego patrzeć, aby czuć na swoich plecach jego przenikliwego spojrzenia. Po drugie jeżeli ma rozdwojenie jaźni niech się uda do specjalisty, bo męczy tym siebie i innych. Na szczęście nie wypowiedziałam tego na głos, a może powinnam.

- Wychodzimy. Natychmiast. Teraz. Już. – każde słowo po kolei oddzielił kropką, aby podkreślić swoją wściekłość. Zachowywał się jak wygłodniały wilk.

- Ale tak już? – zapytałam przesadnie zaskoczona. – Że teraz? Myślałam, że napijemy się herbatki i pooglądamy twoje zdjęcia z dzieciństwa. – posłałam mu najbardziej szczery uśmiech na jaki było mnie stać.

Jego ojciec słysząc moje słowa parsknął głośnym śmiechem, niemal nie opluwając się wodą, którą właśnie pił ze szklanki. Miles zaciskał dłonie w pięściach gdyby się dało, to ściany by latały. A ja byłam z siebie dumna, rozbawiłam Marka Spencera, największego ponuraka którego znałam. Nawet większego niż jego patetyczny syn.

- Nadal wychodzisz? – zapytał z nienacka stary Spencer kiedy szarpaliśmy się na środku kuchni niczym dwójka rozkapryszonych nastolatków z tym faktem, że byliśmy mężem i żoną, dorosłymi ludźmi. – Mieliśmy omówić pewną sprawę. – stwierdził już całkowicie opanowany, a śladu po jego wybuchu śmiechu nie było już wcale.

Lost hopeWhere stories live. Discover now