3. Pora ruszyć naprzód

364 10 1
                                    

Teraźniejszość

Scott

Pieprzone San Francisco i te cholerne korki, których już miałem po dziurki w nosie. Był piątek wracałem właśnie ze swojej firmy do Redwood City na weekend. Byłem już spóźniony, a jeszcze kawałek dzielił mnie od znaku wjazdowego informującego, że wjechałem do miasta, że ci cholernie ludzie nie potrafili kierować i musieli powodować wypadki. Tak to jest jak prawo jazdy rozdaje się w chipsach, a o co rocznych kontrolach po prostu się zapomina.

Mój telefon zaczął dzwonić nie pozwalając mi dłużej myśleć o tych kretynach na drogach. Moje myśli zostały zabrane jednak potrzebowałem się na kimś wyżyć, z tego względu że dzwonił Jordan padnie na niego. Padłoby na kogokolwiek z kim miałbym styczność w pierwszym kontakcie. No cóż miał po prostu pecha.

- Słucham drogi przyjacielu? – powiedziałem z kpiną odbierając połączenie i przykładając telefon do ucha.

- Jak zwykle w formie Hayden. – westchnął zrezygnowany. – Jesteś tak przewidywalny jak placek gówna w polu. – parsknąłem śmiechem na te słowa.

- Co jest? – zapytałem słysząc z tyłu podniesione tony co najmniej dwóch osób.

I zamiar wyżycia się na nim przeszedł mi obok nosa, bo chyba ktoś już to właśnie robił. Te hałasy stające się coraz głośniejsze nawet przez telefon mu wystarczą.

- Potrzebuje pomocy, muszę się wyrwać z tego wariatkowa bo sam w nim niedługo wyląduje. – zaśmiał się co w zupełności rozumiałem. – Amara przyleciała?

- Mhm... - mruknął. – A Jake jest pieprzonym fiutem i ...

- i woli iść na mecz niż zostać z nią. – przerwałem mu kończąc za niego.

- Jakbyś czytał mi w myślach. – zaśmiał się.

Kiedy Jake opuścił Nowy Jork na dobre jego kontakt z Amarą trochę osłabł co odbiło się na ich przyjaźni, lecz dziewczyna twierdziła, że jeżeli są sobie przeznaczeni to los sprawi, że sprowadzi ich do siebie. I chyba mała cholera miała rację, bo rok temu spotkali się na meczu piłki nożnej w Colorado. Gdzie Jake grał w meczu przeciwko drużynie z Nowego Jorku, w którym akurat grał brat Amary. Po części zacząłem wierzyć w słowa dziewczyny i w to jej całe przeznaczenie chociaż i tak wydawało mi się to dość zabawne. I o to takim sposobem, Jake z Amarą stali się już nie tylko przyjaciółmi, ale i parą. Dzieliło ich tylko ponad 4 tysiące kilometrów, ale dla chcącego nic trudnego. Przynajmniej oni tak uważali, dla mnie to byłoby cholernie trudne. Chociaż patrząc na to jak obydwoje są tykającą bombą to może i lepiej, że widują się co jakiś czas. Świat nie jest na nich gotowy.

- Będą za pół godziny zgarnę Cię i pojedziemy do jakiegoś klubu. Mam dość dzisiejszego dnia. – westchnąłem po chwili namysłu. – Potrzebuje się upić.

Zdecydowanie ja również potrzebowałam chwili spokoju i odetchnienia. Mimo, że ruszyłem na przód o pewnym rzeczach nie potrafiłem zapomnieć. Przeszłość nie zapomina, ona po prostu się skrywa i uderza z nienacka w najmniej odpowiednich momentach.

- Doskonale. – powiedział przyjaciel, a po chwili zakończyliśmy połączenie.

Drogi się trochę poluzowały i można było poruszać się szybciej niż 10 kilometrów na godzinę. Wrzuciłem piąty bieg, a już po chwili przekroczyłem mój ulubiony znak i zajechałem w spokojne ulice naszego cudownego miasta. Żeby to była prawda. Miasto kłamstw, intryg i pozorów. Nie trzeba było się tu urodzić i wychowywać, wystarczyło na chwile się osiedlić, aby nasiąknąć mrokiem Redwood City. Nie cierpiałem tego miasta i sam nie do końca wiedziałem, dlaczego tutaj zostałem, zamiast po prostu przeprowadzić się do San Francisco na stałe skoro i tak codziennie tam jeżdżę. Ewidentnie nie byłem ekologiczny i wolałem codziennie gnać ponad czterdzieści kilometrów. Coś mnie tu ciągnęło i nie pozwalało o sobie zapomnieć. Zawsze tłumaczyłem to sobie tym, że przecież to tutaj mieszkają moi przyjaciele i spędziłem najlepszy czas w swoim życiu, jednak czułem podświadomie że to nie chodziło o to. Wolałem unikać prawdy, życie w nieświadomości czasem jest jednym z lepszych wyborów.

Lost hopeWhere stories live. Discover now