Rozdział 33

390 42 0
                                    

Nieznośne, uporczywe pikanie było tym co wyrwało mnie ze snu. Niech ktoś wreszcie wyłączy ten durny budzik. Mruknąłem niezadowolony i zacząłem szukać zegarka na półce, jednak moja dłoń zawisła w powietrzu nie napotykając oporu szafki nocnej. Zdziwiony tym faktem, powoli otworzyłem oczy, które musiały przyzwyczaić się do światła w pokoju. Dzięki temu odkryłem, że nie jestem w domu, tylko szpitalu. Czyli wszystko co się wydarzyło nie było tylko głupim snem. Uświadamiając to sobie jak poparzony zerwałem się do siadu i nieznacznie skrzywiłem się z bólu w dolnej części brzucha. Co z Connorem, Tamarą? A co najważniejsze czy ten drań wreszcie nie żyje? Chciałem już wstawać z łóżka, ale drzwi do mojego pokoju otworzyły się, a w nich stanął Connor trzymający w dłoni nieduży kubeczek, w którym zapewne była kawa, ponieważ mój ukochany wyglądał jakby nie spał od kilku dni. Kiedy nasze oczy się spotkały, zaskoczony upuścił naczynie. Nie czekając na nic podbiegł do mnie i uklęknął zamykając mnie w szczelnym uścisku. Zaczął drżeć, a ja poczułem jak to śmieszne szpitalne ubranie robi się wilgotne. Sam długo nie wytrzymałem i też zacząłem cicho szlochać, dziękując bogini, że pozwoliła, bym jeszcze cieszył się tym życiem.

— Felix, nigdy więcej nie ryzykuj własnym życiem, aby kogoś ratować, rozumiesz? — W odpowiedzi na jego pytanie, zacząłem energicznie potrząsać głową nie będąc jeszcze w stanie wydusić z siebie choćby słowa. — Nawet nie wiesz, jak się bałem, że nie zdążymy na czas, że już nigdy nie będę mógł na ciebie spojrzeć i usłyszeć twojego głosu.

— Przepraszam, że postąpiłem tak lekkomyślnie.

— Nie przepraszaj, najważniejsze, że się obudziłeś i nic ci nie jest. A teraz poczekaj chwilkę pójdę po lekarza.

— No dobrze. — Przed wyjściem, pochylił się nade mną i ucałował w czoło.

Po kilku minutach wrócił w towarzystwie lekarza, który zadał mi pytania odnośnie tego jak się czuję, czy coś mnie jeszcze boli, by po tym zabrać mnie na badania. Liczyłem na to, że wyjdą w porządku i będę mógł wrócić do domu by tam już do końca się wykurować. Po kilku godzinach czekania na wyniki, doktor powiedział, że jeśli chce mogę już dzisiaj opuścić szpital, ponieważ większość moich ran się zagoiła, nadal musiałem brać jakieś leki i przez jakiś czas się zbytnio nie przemęczać. A w razie potrzeby lekarz watahy miał interweniować. W dodatku lekarz uprzedził, że po tym wszystkim moja ruja może przez jakiś czas być nieregularna i może wystąpić dość nagle, ale mam się tym nie martwić. Nie czekając dłużej zdecydowałem się na wypis ze szpitala. Po załatwieniu wszystkich formalności, wraz z Connorem byliśmy w drodze do domu.

W jej trakcie Connor, wyjaśnił mi, co się działo, kiedy byłem w tygodniowej śpiączce, w którą zapadłem z powodu wycieńczenia organizmu przez brak jedzenia i odniesione rany. Vincent tak jak myślałem był martwy tak samo, jak każdy kto tam z nim był. Zaś jego wataha trafiła w ręce Renne, która o dziwo nie przejęła się zbytnio śmiercią swojego przeznaczonego, chociaż nie dziwię jej się, zapewne po jakimś czasie zaczął ją traktować podobnie do mnie. Dlatego też postanowiła wrócić do rodzinnego miasta i tam znaleźć następnego partnera. Na szczęście u nas obyło się bez ofiar, tylko niektórzy odnieśli poważniejsze rany. Sam Connor przez dwa dni był pacjentem szpitala, w którym leżałem, choć większość czasu i tak spędzał w moim pokoju czekając aż się obudzę.

Będąc już pod domem nie mogłem się doczekać by wszystkich zobaczyć i porozmawiać. Wysiadłem z samochodu i chciałem już otwierać drzwi, jednak mój ukochany mi na to nie pozwolił i nim się obejrzałem, byłem niesiony przez niego. Zaśmiałem się cicho, chyba wziął sobie do serca słowa lekarza o tym, abym się nie przemęczał. Sam czułem się świetnie, jednak miałem tą świadomość, że teraz lepiej nie kłócić się o to z Connorem i pozwolić mu na to co uważa za słuszne.

W pogoni za szczęściemWhere stories live. Discover now