Rozdział 6

620 49 1
                                    

Witam i o zdrowie pytam! Co tam u was?
Przez to, że dzisiaj pada śnieg, mam zadziwiająco dobry humor jak na mnie xD Dlatego też wstawiam rozdział wcześniej, niż zamierzałam. Miłego czytanka życzę!
***

Kilka następnych dni spędziłem w większości sam, jedyną osobą, która mnie odwiedzała był Michael. Widziałem po nim, że trudno było mu patrzeć na moje poranione ciało, jednak robił to co musiał bez słowa.

Ja w zaś w przeciągu tych dni miałem wystarczająco dużo czasu, aby obmyślić plan mojej ucieczki, choć był on ryzykowny i musiałbym zaangażować w to kogoś jeszcze, a oprócz naszego doktora nie byłem tutaj z nikim blisko. Jednak zanim to musiałem wiedzieć co robi Vincent.

— Mike?

— Hm?

— Co robi Vincent?

— Z tego co wiem wyjechał na jakieś spotkanie zaraz po waszym powrocie i dzisiaj ma wrócić. — Westchnąłem niezadowolony, teraz wszystko zależało od tego w jakim humorze on wróci. — Jedyny plus taki, że twoje wyniki są bardzo dobre i nie widzę przeciwwskazań, abyś zaczął się ruszać.

— Chociaż tyle. I dziękuję za twoją pomoc.

— Robiłem to, co do mnie należy — odpowiedział, posyłając w moją stronę uśmiech.

— Wiem, ale jako jedyny mi pomagasz. A i będę miał do ciebie jedną prośbę, ale to dopiero za jakiś czas. — Spojrzał na mnie zaskoczony, ale pokiwał głową w zrozumieniu.

— Czas na mnie. Oby nasze następne spotkanie było w lepszych warunkach. — Wychodząc uśmiechnął się jeszcze raz w moją stronę, a ja lekko to odwzajemniłem.

Spędziłem jeszcze trochę czasu w łóżku ze swoimi myślami, jednak w końcu uznałem, że czas najwyższy wstać, choć niechętnie opuszczałem mój azyl. Idąc korytarzami spotkałem niektórych domowników, mimo iż kiwali głowami w znaku szacunku, wiedziałem, że robią to odruchowo i tylko ze względu na Vincenta. Nie miałem im tego za złe, nie znali mnie, tak samo ja nie znałem ich. Jedyne, o co ich obwiniałem to obojętność na cierpienie innych, nie tylko moje, ale i innych, którzy zginęli lub tak jak ja zostali pozbawieni domu przez tą watahę. Bycie Luną tego stada miało tak naprawdę tylko jeden cel, wzmacnianie stada, nic więcej. Czułem, że ta sfora nie potrzebuje Luny, a bynajmniej mnie.

Gdy byłem już w głównym holu, który prowadził do różnych pomieszczeń, drzwi wejściowe otworzyły się, a w nich stanął Vincent, tylko było z nim coś nie tak, uśmiechał się i co gorsza był on szczery. Wpatrywałem się w niego w szoku, nie dowierzając własnym oczom, wiele pytań zaczęło pojawiać się w mojej głowie, jednak wszystkie zostały rozwiane, gdy za nim weszła kobieta, której nigdy przedtem nie widziałem.

Musiałem przyznać, że pasowali do siebie, on co musiałem przyznać z niechęcią, przystojny, wysoki blondyn z szarymi oczyma i idealną jak na Alfę przystało sylwetką, zaś ona niziutka, drobna blondyneczka o szerokim uśmiechu i niebieskich oczach, od której wręcz biła aura niewinności, idealna omega. A przynajmniej tak wielu by stwierdziło.

Grymas obrzydzenia wygiął moje usta, kiedy ten potwór pocałował ją z delikatnością, na jaką nigdy nie było go stać wobec mnie. Stwierdziłem, że nie muszę na to dłużej patrzeć i chciałem pójść do kuchni, aby w końcu zjeść coś porządnego. Zresztą i tak za niedługo mnie już tutaj nie będzie, a oni jako para będą sobie mogli w spokoju wieść swoje sielankowe życie.

— Och, Felix skarbie widzę, że odzyskałeś siły. — Przeklinałem siebie, że nie odszedłem od razu, po tym jak przekroczył próg domu. Niechętnie odwróciłem się w ich stronę, przyklejając na usta sztuczny uśmiech.

— Ku twojemu nieszczęściu jeszcze dycham. I widzę, że znalazłeś swoją przeznaczoną — odpowiedziałem, patrząc mu prosto w oczy.

— Jak śmiesz się tak odzywać do swojej Alfy? — Spojrzałem w stronę tej kobiety i o mało co nie wybuchłem śmiechem, naprawdę do siebie pasowali.

— To, że jest a tak właściwie jeszcze jest "moją Alfą", jak to uznałaś, nie znaczy, że mam się do niego zwracać z szacunkiem, którego on dla mnie nigdy nie miał.

— Vince wspominał, że jesteś porażką jak na omegę, ale nie sądziłam, że jest aż tak źle. — Czułem jak powoli zaczyna we mnie wzbierać wściekłość. Nie dam jakiejś głupiej blondynie wejść sobie na głowę, aby mogła mną pomiatać.

— Renee, skarbie ty mój, mówiłem ci, że Felix jest trudny w obyciu i nie rozumie wielu rzeczy w tym, jak traktować swojego partnera i gości. — Spojrzałem na niego wściekły, wiele cisnęło mi się na usta, jednak uznałem, że lepiej nie kusić losu i chwilowo odpuścić, oboje byli ulepieni z tej samej gliny.

— Może i masz rację Vincent, wiem natomiast, że skoro cudownym trafem odnalazłeś swoją partnerkę, ja już nie będę tutaj potrzebny i przy najbliższej okazji możemy usunąć nasze połączenie, z czego nie ukrywam niezmiernie się cieszę — odpowiedziałem tonem wręcz ociekającym słodyczą, jednak uśmiechy jakie pojawiły się na ich twarzach były co najmniej niepokojące.

— Ależ oczywiście, że tak zrobimy, jednak widzisz Felix, na tym twoja rola się nie skończy. Otóż, jest pewien problem, którego niestety nie ominiemy, a mianowicie, mimo tego, że moja Renee jest cudowną omegą, niestety nie może mieć dzieci, a cóż to za rodzina bez dziecka, prawda Felix? — Spojrzałem na niego jak na największego idiotę, on chyba śnił, że się na to zgodzę.

— W takim razie muszę rozwiać wasze nadzieje, ponieważ jak tylko zerwiemy połączenie, odchodzę i nie mam najmniejszego zamiaru wracać. Znajdźcie sobie jakąś inną omegę, która z radością urodzi wam dziecko.

— Felix, tak? — Na potwierdzenie kiwnąłem głową — Tylko nie będziesz miał większego wyboru, ponieważ to ja tak zdecydowałam i jako twoja nowa Luna, jeśli będę musiała, zmuszę cię do tego.

— Renee, do niczego mnie nie zmusisz, jeśli będę martwy. A teraz wybaczcie, ale wręcz umieram z głodu.

Z uśmiechem odszedłem w stronę kuchni zostawiając ich skonsternowanych. Tego się raczej Vincent nie spodziewał, wiedziałem, że miał mnie za słabego i niepotrafiącego się postawić, jednak po ponad roku znoszenia upokorzeń i krzywdzie jaką mi wyrządził, musiałem pokazać, że pomylił się w ocenie. Ja też miałem prawo do zaznania szczęścia i to właśnie jego zamierzałem teraz szukać.

W pogoni za szczęściemWhere stories live. Discover now