Rozdział 7

603 45 2
                                    

Następnego dnia Vincent zwołał zebranie całego stada, na którym przedstawił im Renee Meier, jako swoją przeznaczoną i ich nową Lunę. Oczywiście radości nie było końca, ja zaś po prostu siedziałem na jeszcze moim miejscu u boku szarookiego, patrząc na wszystkich, nie czując kompletnie nic. To stado było mi obojętne, tak jak ja im. Oczywiście została również wyznaczona data ceremonii połączenia, w czasie najbliższej pełni, która była za niespełna tydzień. To była jedyna rzecz, z której prawdziwie się cieszyłem, dosłownie tylko kilka dni dzieliło mnie od długo upragnionej wolności. W momencie, w którym siebie oznaczą, moja więź z nim zniknie, niestety jednak będzie to dla mnie niezmiernie bolesne, ale tym już się tak nie martwiłem, wszystko to znacznie ułatwiało mój plan.

Kilka kolejnych dni było wypełnionych masą przygotowań do ceremonii. Całym przedsięwzięciem oczywiście koordynowała Renee, która czuła się jak ryba w wodzie wydając wszystkim polecenia i grożąc co niektórym śmiercią lub inną karą za wykonanie czegoś nie tak, jak ona to sobie wymyśliła. Dziękowałem losowi, że nie zostałem do tego wszystkiego zaangażowany i dzięki temu maiłem czas spakować najpotrzebniejsze rzeczy i trochę pieniędzy. Jedynym co mi teraz pozostało było przekonanie Michaela do pomocy, dlatego też właśnie kierowałem się w stronę jego domu i przy okazji szpitala.

Zapukałem kilkukrotnie w drzwi i z niecierpliwością czekałem. Westchnienie ulgi opuściło moje usta, gdy drzwi się uchyliły, a w nich stanął brunet.

— Felix, błagam nie mów, że znów ci się coś stało. — Zaśmiałem się na jego słowa i przecząco pokręciłem głową.

— Mogę wejść?

— Oczywiście, że tak. — Uchylił szerzej drzwi i odsunął się, abym mógł wejść.

Pierwszy raz byłem u niego w domu z wizytą, a nie z powodu obrażeń. Rozejrzałem się po wnętrzu i musiałem przyznać, że było sterylne, w pełnym tego słowa znaczeniu, cały wystrój był minimalny, a wszystkie ściany śnieżnobiałe, nawet rośliny i zdjęcia nie pomagały w ożywieniu tego miejsca. Chociaż czego innego mogłem się spodziewać po Michaelu, który zazwyczaj był oazą spokoju i nawet jego twarz niewiele wyrażała, kiedy miał kontakt z innymi członkami stada.

— Wiem, że nie jest tutaj zbyt przytulnie, ale rozgość się. Kawy, herbaty? — Mówiąc wskazał na sofę w salonie, przy której stał nieduży mahoniowy stolik.

— Herbatę — odpowiedziałem, posyłając w jego stronę nieduży uśmiech. W odpowiedzi kiwnął głową i znikł za drzwiami prowadzącymi jak mniemam do kuchni.

Po kilku minutach wrócił z dwoma parującymi kubkami, odstawił je na stolik i usiadł naprzeciwko mnie w fotelu.

— Więc, co cię do mnie sprowadza?

— Pamiętasz jak kilka dni temu mówiłem ci, że będę miał do ciebie prośbę?

— Pamiętam. Co to za prośba?

— Pomóż mi w ucieczce — powiedziałem pewnie, spoglądając mu prosto w brązowe oczy, które po chwili rozszerzyły się w zaskoczeniu.

— W czym?

— Ucieczce z tego piekła.

— Z całym szacunkiem Felix, ale ja jestem lekarzem, a nie specem od ucieczek.

— Wiem i właśnie dlatego jesteś do tego idealny — odpowiedziałem, a Mike wydawał się być jeszcze bardziej skonsternowany.

— Załóżmy, że bym się zgodził, niby jak miałbym ci pomóc i w ogóle, dlaczego chcesz uciekać, przecież możesz odejść zaraz po ceremonii.

W pogoni za szczęściemWhere stories live. Discover now