Rozdział 9

586 49 6
                                    

Szeroko otworzyłem oczy, biorąc głęboki wdech. Rozsunąłem bardziej worek, w którym się znajdowałem i usiadłem, po czym rozejrzałem się po pomieszczeniu, w którym byłem i zdecydowanie nie spodziewałem się pobudki w kostnicy. Nieprzyjemny dreszcz przeszył moje ciało, gdy zapach powoli gnijących ciał dotarł do moich nozdrzy, a był tutaj wszechobecny i należał chyba do najgorszych jakie przyszło mi czuć w moim życiu. Postanawiałem jednak ignorować nieprzyjemną woń i dalej z ciekawością badać wzrokiem to pomieszczenie. 

Nagłe skrzypnięcie zwróciło moją uwagę w stronę drzwi, gdzie ujrzałem twarz człowieka, który był moim wybawcą. Widząc mnie odetchnął z ulgą i podszedł bliżej.

— Zaczynałem się już martwić, że mimo podania antidotum już się nie obudzisz.

— Jak widać jestem cały i zdrowy. A teraz powiedz mi, gdzie jesteśmy?

— W kostnicy, zakładu pogrzebowego w Rawburgu. Vincent, gdy tylko dowiedział się o twojej śmierci, kazał cię tutaj przewieść i zwłoki spalić, a następnie gdzieś rozsypać. — Pokiwałem głową ze zrozumieniem, nie byłem zdziwiony taką reakcją blondyna, szczerze spodziewałem się, że po prostu będzie kazał mnie gdzieś zakopać w lesie i tyle.

— Cóż za hojność z jego strony.

— Wierz mi, nie spodziewałem się takiej obojętności z jego strony. Chociaż wkurzył się, że nie będzie mógł cię wykorzystać do rodzenia dzieci i dalszej pracy w tamtym klubie.

— Nic nowego, byłem dla niego nic niewartym śmieciem i tak mnie traktował. Ale teraz nie o tym, masz moje rzeczy? — zapytałem nie chcąc spędzić tutaj ani minuty dłużej.

— Jasne, przyniosłem ci coś na przebranie. Jak się ubierzesz to musimy znikać, właściciel tego zakładu wisiał mi przysługę i zgodził się nam pomóc, ale tylko do momentu twojej pobudki.

Podał mi rzeczy, za które podziękowałem i szybko się przebrałem nie chcąc narażać naszej dwójki na niepotrzebne komplikacje. Wyszliśmy z budynku, a ja po raz pierwszy od dawna odetchnąłem z ulgą. Byłem wolny!

— Co teraz zamierzasz? — Po jego pytaniu zamyśliłem się na chwilę.

— Wyjadę jak najdalej stąd, wynajmę jakiś pokoik i będę szukał pracy. A później kto wie, może los w końcu się do mnie uśmiechnie i uda mi się być szczęśliwym.

— Powodzenia i żeby na myśl nie przyszło ci tutaj wracać. Zapomnij o zemście na Vincencie i żyj szczęśliwie.

— Dziękuję, za wszystko. Jednak nie mogę obiecać, że tutaj nie wrócę.

— Rozumiem, uważaj na siebie. — Mike uśmiechnął się w moją stronę i przytulił na pożegnanie, co odwzajemniłem.

Po tym każdy z nas ruszył w swoją stronę, ja na dworzec kolejowy w celu zakupienia biletu na możliwie najdalszą stację, a Mike wrócił do tego piekła na ziemi, chociaż on jako lekarz był bardziej szanowany.

Idąc ulicami miasta mijałem ludzi jak i inne wilki, przypatrywałem się niektórym z ciekawością, nikt nie pachniał jak członek stada Vincenta co było pocieszające. Kiedy dotarłem na dworzec sprawdziłem rozpiskę i najdalej, a przynajmniej tak mi się wydawało był Kramer. Z tego co wiedziałem nie było to duże miasto, ale na pewno na jego obrzeżach, mieszkała jakaś wataha, jednak nie mogłem sobie przypomnieć ich nazwy. Pociąg do tego miasta odjeżdżał za niespełna dwie godziny, więc czym prędzej ruszyłem w stronę kas by kupić bilet.

Trzymając w dłoniach moją przepustkę do szczęścia o mało nie uroniłem kilku łez wzruszenia. Jednak uspokoiłem się i uznałem, że na to jeszcze przyjdzie pora. Teraz musiałem kupić jakieś jedzenie na długą drogę. Szybko odnalazłem drogę do niewielkiego sklepiku spożywczego na dworcu, za ladą stał bardzo miły starszy pan, który przywitał mnie uśmiechem. Wybrałem kilka smakołyków, kanapki i picie, upewniając się, że mam wszystko czego na razie mi potrzeba, z uśmiechem podszedłem do kasy.

— Dzień dobry — przywitałem, się jeszcze raz ze staruszkiem.

— Zaiste to dobry dzień. Dokąd się wybierasz chłopcze, jeśli mogę spytać.

— Do Kramer, zacząć nowe życie.

— Wybrałeś bardzo dobre miejsce, to urocze miasto, tam poznałem moją wspaniałą żonę.

— Może ja też będę miał tyle szczęścia co pan.

— Tego ci życzę młody człowieku.

— Dziękuję — odpowiedziałem z uśmiechem, lubiłem starsze osoby, były na swój sposób słodkie — Ile płacę?

— Trzydzieści sześć fukli. — Poszperałem w portfelu wyjmując dokładną kwotę i podałem mężczyźnie. Zdziwiłem się, kiedy miałem już odchodzić, a starzec zatrzymał mnie podając mi lizaka. — Na koszt firmy.

— Ooo...Dziękuję bardzo. Miłego dnia! — pożegnałem się ze starcem i wyszedłem ze sklepu. 

Ruszyłem przed siebie w celu odnalezienia właściwego peronu. Sądziłem, że będzie to proste zadanie, jednak okazało się trudniejsze niż myślałem i przez krótką chwilę nie potrafiłem się odnaleźć w tych rozpiskach. Kiedy w końcu odnalazłem właściwy peron miałem jeszcze niecałe czterdzieści minut do odjazdu pociągu. Znalazłem wolne miejsce na jednej z ławek i czekając na przyjazd pojazdu odpakowałem lizaka, którego dostałem w prezencie. Dawno nie jadłem lizaków, więc przyjemnie było móc znów poczuć ten słodki owocowy smak.

Po upływie kolejnych trzydziestu minut, pociąg wjechał na tor. Wsiadając ostatni raz obejrzałem się za siebie zostawiając to miejsce i całe zło mi wyrządzone za sobą, zaczynałem nowe życie. W momencie, w którym pociąg ruszył zeszło ze mnie całe napięcie, którego nie byłem nawet świadom, nawet nie wiem, kiedy łzy zaczęły formować się w moich oczach by następnie spłynąć w dół moich policzków. Płakałem prawie jak małe dziecko, nie do końca wierząc, że naprawdę mi się udało. Czułem, że mój brat, jak i wszyscy moi bliscy, byliby teraz ze mnie dumni, za to, że się nie poddałem i zawalczyłem o swoją wolność.  

W pogoni za szczęściemWhere stories live. Discover now