Rozdział 10

608 52 0
                                    

Dwa miesiące później

W Kramer zadomowiłem się na dobre. Wynajmowałem niedużą kawalerkę, w bloku, w nie najgorszej cenie, zważając na fakt, że stąd miałem niedaleko do centrum miasta, jak i mojej pracy. Z początku miałem małe trudności z jej znalezieniem i przez pierwsze dwa tygodnie żyłem dość oszczędnie z pieniędzy, które zabrałem z domu Vincenta. Jednak szczęście uśmiechnęło się do mnie pewnego dnia, kiedy przechodziłem obok baru i na szybie wisiało ogłoszenie, że poszukują pracowników. Niewiele myśląc wszedłem do środka i kiedy powiedziałem, że chciałbym u nich pracować zostałem przyjęty jeszcze tego samego dnia. Spodziewałem się oschłości ze strony miejscowych jak i pracowników, w końcu byłem tutaj nowy i w dodatku przyjezdny, jednak myliłem się i szybko zostałem przez wszystkich zaakceptowany.

Praca na początku była trudna w szczególności nauczenie się chodzenia z tacą pełną kufli z piwem, co prawda miałem doświadczenie z tamtego baru, jednak drinki były o wiele lżejsze. Zaskoczeniem było dla mnie również to, jak różnorodni goście tutaj przychodzili, od starych bikerów z siwymi brodami, po młodych członów tutejszej watahy jak i zwykłych młodych ludzi. Oczywiście młode wilki z początku były podejrzliwe wobec mnie, jednak szybko zrozumiały, że nie mam złych zamiarów i traktowały mnie jak miejscowego. Z ich rozmów podsłuchałem kiedyś nawę watahy, Ogary Martwego Kła, była to dość specyficzna nazwa i jedna z dłuższych jakie przyszło mi poznać, jednak miała odzwierciedlenie w członkach. Każda alfa czy beta jaka przychodziła do baru była ogromna i to dosłownie, nie wiedziałem, jak oni trenowali, by osiągnąć takie sylwetki, ale byłem pełen podziwu, wyglądali jak młodzi bogowie. Jednak to co zaskarbiło moją sympatię do nich był sposób w jaki traktowali omegi, a robili to z ogromnym szacunkiem i delikatnością, w Dzikim łowie można było tylko marzyć, o takim traktowaniu. Było tutaj kilka par i rozczulały one moje serce, alfy wręcz rozpieszczały swoje omegi, przy okazji chroniąc je przed niewłaściwymi spojrzeniami czy zaczepkami ze strony podpitych ludzi.

Dziś właśnie kończyłem ranną zmianę, która była o wiele spokojniejsza od tej nocnej, jednak nie miałem co narzekać, polubiłem tą pracę plus zarabiałem wystarczająco, aby móc się na spokojnie utrzymać. Dziękowałem też losowi, że byłem już po mojej rui i nie musiałem brać kolejnych dni wolnych, w dodatku brakowało mi możliwości biegania po okolicznych lasach, zawsze jednak pamiętałem, aby nie przekroczyć granic terytorium watahy, nie byłem jej członkiem i wolałem się nie narażać oraz nie powodować niepotrzebnych problemów.

W mieszkaniu zjadłem resztę obiadu z poprzedniego dnia i po chwili odpoczynku, wyszedłem kierując się w stronę lasu. Będąc wystarczająco głęboko rozebrałem się i schowałem ubrania w mojej skrytce, jaką była dziura w drzewie. Zmieniłem się w swoją wilczą postać i byłem gotowy do biegania. Lubiłem to poczucie wolności podczas hasania po lesie, byłem sam i nie powstrzymywałem się w swoich harcach. Będąc właśnie w drodze do jeziora, które odnalazłem przez przypadek podczas jednej z moich pierwszych wypraw, wtedy wyczułem nutę najcudowniejszego zapachu jaki przyszło mi czuć w życiu, cynamon wymieszany z wanilią i lawendą omotał moje zmysły. Wiedziony instynktem ruszyłem za tropem tej cudownej woni, chcąc je bardziej poczuć, zatopić się w niej, aby czuć ją już zawsze przy sobie. Z każdą chwilą, z którą byłem bliżej źródła zapachu, moje podekscytowanie rosło. Jednak, gdy w oddali na brzegu jeziora zobaczyłem potężnego niemalże czarnego wilka, moje podekscytowanie zamieniło się w panikę, wpatrywałem się w niego z niedowierzaniem, w odległości około pięciuset metrów stał mój przeznaczony.

Moją głowę zalały myśli pełne niepewności, a co, jeśli okaże się być podobny do Vincenta i tak naprawdę nic się nie zmieni, a co, jeśli mnie nie zechce, gdy mu powiem o mojej przeszłości, jeśli potwierdzi, że to ja jestem winny śmierci moich najbliższych. Zacząłem się powoli wycofywać dziękując wiatru, że wieje od przeciwnej strony. Będąc już w większej odległości, obejrzałem się za siebie i to był mój błąd, on na mnie patrzył. Czym prędzej zerwałem się do szaleńczego biegu wykorzystując odległość jaka nas dzieliła. Zdawałem sobie sprawę z tego, że może mnie dogonić w każdej chwili, o ile za mną ruszył, dlatego też nie oglądałem się za siebie. Będąc już blisko mojej skrytki, delikatnie zwolniłem i złapałem w pysk moje ubrania. Kątem oka zobaczyłem czarną postać zmierzającą prosto na mnie. Przyspieszyłem swój bieg jak tylko mogłem i po niedługim czasie byłem już na ulicach miasta, tam wbiegłem w pierwszą lepszą alejkę przy ruchliwej ulicy. Wiedziałem, że tutaj będzie miał problem mnie znaleźć, zapachy ludzi, wilków, spalin i innych rzeczy mieszały się ze sobą, a w godzinach szczytu były niemalże niemożliwe do odróżnienia. Ubrałem się i wyszedłem z alejki wtapiając się w tłum ludzi. Nerwowo rozglądałem się za czarnym wilkiem, jednak nigdzie go nie widziałem.

Z ulgą odetchnąłem dopiero po przekroczeniu progu swojego mieszkania i zamknięciu drzwi na wszystkie możliwe zamki.

— Boże Felix, ale z ciebie tchórz — powiedziałem sam do siebie, siadając na kanapie — Przecież i tak będzie mnie teraz szukał, a prędzej czy później znajdzie, alfy tak szybko nie odpuszczają. Dobra uspokój się, nie będzie aż tak źle, wystarczy, że będę unikał lasu i problem sam się rozwiąże.

Próba okłamania samego siebie średnio mi wychodziła, ale nie miałem zamiaru uciekać po raz drugi, co ma być to będzie. Może ta alfa okaże się być kompletnym przeciwieństwem Vincenta i mnie zaakceptuje ze wszystkimi wadami.

Jedno było pewne, musiałem położyć się spać, sen był dobry na wszystko. 

W pogoni za szczęściemWhere stories live. Discover now