ALEXANDER

216 21 23
                                    

Schodząc z kortu, nawet nie próbuję ukrywać swojej wściekłości. Kibice z trybun wyciągają w moją stronę kartki i flamastry z prośbami o autograf, które bezczelnie ignoruję. Wiem, że oberwie mi się za to od Martina, ale w tej chwili mam to gdzieś. Chcę jak najszybciej zniknąć z widoku kamer, aby przypadkiem nie zarejestrowały mojego wybuchu złości. Czy może raczej bezsilności.

Dzisiejszy mecz był do wygrania. Mimo że po drugiej stronie siatki stał rozstawiony z dwójką Australijczyk, moja aktualna świetna forma sprawiła, że typowano mnie na faworyta do awansu do półfinału. Niestety nie tym razem. Dziś nic nie działo tak, jak powinno.

A już szczególnie serwis, który jest moim największym atutem. Zaledwie dwa asy i dziesięć podwójnych błędów serwisowych. Powinno być co najmniej odwrotnie. Drop shoty w większości również były nieudane, backhand zawodził niemal za każdym razem. W rezultacie jedna wielka porażka – w setach trzy do zera.

Najbardziej boli to, że przeciwnik wcale nie był lepszy. To ja nie dałem z siebie wszystkiego, błądząc myślami daleko poza kortem. Zamiast skupić się na grze, zamartwiałem się o człowieka, który ma w głębokim poważaniu mnie i moją karierę. Czy warto było przegrać z jego powodu tak ważny mecz?

Kiedy wczoraj Martin przekazał mi wieści o wypadku ojca, na moment ogarnęło mnie przerażenie. Może i nie jesteśmy w dobrych relacjach, ale to przecież mimo wszystko mój ojciec. I miałbym do końca życia ogromne wyrzuty sumienia, gdybym tak nagle stracił możliwość naprawienia naszych stosunków. Bo w głębi duszy nie chcę, aby tata opuścił ten świat z przeświadczeniem, że go nienawidzę.

Dlatego byłem gotowy zrezygnować z dalszego udziału w turnieju, wsiąść w pierwszy samolot do Londynu i błagać ojca o wybaczenie. Zresztą powinienem to zrobić już dawno temu. Tak, powinienem dążyć do pojednania mimo nieznośnego uporu ojca, ale wolałem iść na łatwiznę. Czasami człowiek potrzebuje impulsu, nagłego wstrząsu, aby schować dumę do kieszeni i pierwszy wciągnąć rękę na zgodę. Oby tylko nie było już wtedy za późno.

W moim przypadku nie było. Okazało się bowiem, że Martin niepotrzebnie zasiał panikę. Słysząc „wpadek" i „trafił do szpitala", wyobrażałem sobie, że leży w stanie krytycznym na stole operacyjnym, a lekarze walczą o jego życie. A tymczasem prawda była o wiele mniej brutalna.

Jadącego na rowerze po osiedlowej uliczce ojca potracił poruszający się z niewielką prędkością samochód. Tata ma złamaną rękę, sporo siniaków i lekkie wstrząśnienie mózgu, ale jego życiu nic nie zagraża. Podobno ma na tyle werwy, aby rozstawiać po kątach pielęgniarki i pyskować lekarzowi. A więc Arnold Hayward w pełni sił.

Ta wiadomość oczywiście znacząco mnie uspokoiła, ale wciąż rozważałem niezwłoczny powrót do Anglii. Czułem, że to właśnie ten moment, kiedy należy wszystko naprostować, w końcu nakłonić ojca do poważnej, szczerej rozmowy. Tyle że przedwczesny wyjazd oznaczał wycofanie się z turnieju. Gdyby chodziło wyłącznie o grę singlową, nie wahałbym się. A jest przecież jeszcze Amelia i nasz awans do jednej drugiej finału. Jesteśmy dwa kroki od zdobycia tytuł, więc nie chcę jej zawieść, pozbawiając szansy na wielki sukces. Nawet jeśli ona sama nakłaniała mnie do tego, abym postąpił zgodnie z tym, co podpowiada mi serce.

Długo biłem się z myślami i ostatecznie postanowiłem najpierw skontaktować się z ojcem telefonicznie. W końcu, jeśli rzeczywiście nie dolega mu nic poważnego, kilka dni zwłoki ze spotkaniem nie powinno mieć większego znaczenia, ale chciałem osobiście się upewnić, że wszystko z nim w porządku. Niestety nie odebrał. Żadnego z moich dwudziestu połączeń. Myślałem, że może podczas wypadku stracił telefon albo nie zabrał go z domu. Kiedy jednak w końcu ktoś wcisnął zieloną słuchawkę, okazało się, że to pielęgniarka, która na prośbę ojca przekazała mi, że ten nie ma ochoty ze mną rozmawiać, więc powinienem z łaski swojej przestać wydzwaniać.

Love OpenWo Geschichten leben. Entdecke jetzt