ALEXANDER

252 23 19
                                    

Wyglądam przez okno mojego londyńskiego domu z widokiem na Wimbledon Lake. Kiedy kupowałem go kilka lat temu, byłem przeszczęśliwy wizją bliskiego sąsiedztwa moich ukochanych trawiastych kortów. Najbliżsi współpracownicy odradzali mi kupno tej nieruchomości, twierdząc, że w końcu zbrzydnie mi ten widok, ale byłem nieugięty. Ostatnimi czasy jestem jednak skłonny przyznać im rację.

Mimo że urodziłem się i wychowałem w Londynie, już od dłuższego czasu nie czuję się tu, jakbym był w domu. Nawet wtedy, gdy zbliża się Wimbledon, czyli najstarszy i najbardziej prestiżowy turniej tenisowy na świecie. Co roku mam nadzieję, że ta wyjątkowa atmosfera mnie poniesie i przypomni, dlaczego tak bardzo kocham grę na trawie. Tym razem czuję, że to faktycznie może się udać.

A to oczywiście za sprawą Amelii. Tak, nie boję się już przyznać sam przed sobą, że ta dziewczyna naprawdę dużo dla mnie znaczy. Nie widzieliśmy się przez ostatnie trzy tygodnie, mimo że Gałczyńska w tym czasie przebywała w Anglii, startując w dwóch turniejach WTA. Udało nam się za to pozostać w stałym kontakcie telefonicznym. Pisaliśmy do siebie niemal codziennie, wymieniając uwagi dotyczące rozegranych meczów, odbytych treningów czy po prostu naszego samopoczucia.

Amelia skarżyła się na trudności w grze na trawie, a ja starałem się wspierać ją i dawać wskazówki na tyle, na ile było to możliwe. Ona za to nieustannie zachęcała mnie do startu singlowego na Wimbledonie. Twierdziła, że skoro całkiem nieźle poszło mi w Stuttgarcie, gdzie jakimś cudem dotarłem do półfinału, to jestem już gotowy, aby wrócić do gry. Zwłaszcza że trawa to mój żywioł, więc kiedy lepiej znów zaistnieć, jeśli nie na najsłynniejszym turnieju świata? Wydaje mi się jednak, że naciskała na to z innego powodu. Chciała po prostu zapewnić mi szansę dłuższego udziału w rozgrywkach, bo boi się, że z jej kiepską grą na tej nawierzchni w mikście nie zajdziemy daleko.

Tak czy inaczej to właśnie za jej namową zdecydowałem się na wystartowanie w singlowej rywalizacji. Nie jestem pewien, czy to do końca słuszna decyzja, ale postanawiam podjąć ryzyko. Trudno, jeśli odpadnę w pierwszej rundzie, będę musiał z pokorą znieść to upokorzenie. Mam jednak nadzieję, że uda mi się powalczyć nieco dłużej.

Z zamyślenia wyrywa mnie dzwonek do drzwi. Schodzę na parter i kieruję się do hallu. Za progiem stoi nie kto inny jak mój menadżer.

– Alex, mordo, gotowy na trening? – Szczerzy się jak głupi do sera, na co przewracam oczami.

Mówiłem Martinowi, że nie potrzebuję eskorty, skoro kompleks kortów znajduje się rzut beretem od domu. Mam zamiar przejść się tam piechotą i istnieje znikome prawdopodobieństwo, że zgubię się po drodze. Tak więc towarzystwo nie jest mi niezbędne, ale najwyraźniej mój menadżer nie przyjmuje tego do wiadomości.

– Mam jeszcze pół godziny – odpowiadam, wpuszczając gościa do środka. – A dotarcie na miejsce zajmie mi góra dziesięć minut. Nie ma się co spieszyć.

– No niby nie, ale ze sprawdzonego źródła wiem, że Amie już tam jest, więc pomyślałem, że może jednak chciałbyś wyjść wcześniej – mówi, puszczając mi oczko.

Nie powiedziałem mu, że moje uczucia względem Amelii zaczynają zmierzać w niebezpiecznym kierunku, ale on oczywiście sam to wydedukował. Jak zwykle jednak nie chce mnie wpędzać z zakłopotanie, więc nie mówi niczego wprost, czyni tylko subtelne aluzje. Z jednej strony doceniam tę niebezpośredniość, ale z drugiej jestem zły, że Martin w ogóle zauważa coś, czego nie powinien.

– Matrona też tam jest? – pytam, wyciągając z przestronnej szafy sportową torbę z rakietami.

Oczywiście pragnę jak najszybciej zobaczyć się z Amelią, ale nie chcę, aby to było takie oczywiste. Mam nadzieję, że pytanie o Marzenę zbije nieco Martina z tropu. Niestety nie daje się na to nabrać.

Love OpenWhere stories live. Discover now