ALEXANDER

276 24 50
                                    

– Alex, musimy porozmawiać.

To zdanie nigdy nie wróży niczego dobrego. A już zwłaszcza kiedy wypowiada je Jack – mój trener. Tuż za nim dostrzegam Martina. To kolejny zły znak. Nie chcę z nimi gadać, bo boję się, co mają mi do powiedzenia.

Nie odpowiadam, ale i tak zajmują miejsca barowe obok mnie. Jack z lewej, Martin z prawej strony. Ignoruję to i pociągam kolejny łyk piwa. Nie powinienem pić. To jednak daje mi chociaż chwilowe ukojenie.

Wciąż nie mogę się pogodzić z wczorajszą przegraną. Nie spałem niemal całą noc, analizując, co poszło nie tak. Odpowiedź była druzgocąca – wszystko. Kiepski serwis, słabe returny, brak drop shotów, będących moim znakiem rozpoznawczym. I do tego wszystkiego mało ruszałem się po korcie. Wiele piłek odpuszczałem, nawet nie próbowałem do nich dobiec, bo zwyczajnie brakowało mi na to sił. Moja kondycja jest w opłakanym stanie.

Wiem, że użalanie się nad sobą niczego nie zmieni, ale nie potrafię zapomnieć i zmobilizować się do pracy nad formą. Czuję, że wszystkich zawiodłem. A najbardziej samego siebie. Przed turniejem obiecałem sobie, że zrobię wszystko, aby powrócić do gry w jak najlepszym stylu. A tymczasem tylko się skompromitowałem. I teraz roztrząsam to na kuflem piwa w hotelowym barze. Boże, jak nisko upadłem.

Nie ma już powodu, abym tkwił dalej w Melbourne, ale podświadomie coś mnie tu trzyma. Może dlatego, że w Londynie nikt na mnie nie czeka. A może stałem się masochistą? Na pewno za takie biczowanie się można uznać oglądanie meczów moich największych rywali. Javier Toledo – obecny numer jeden – właśnie wywalczył awans do czwartej rundy. I to w jakim stylu. Rozgromił rywala sześć do trzech, sześć do zera, sześć do dwóch. Ja też nie miałbym z nim najmniejszych szans. Jeśli Hiszpan utrzyma ten poziom, tytuł tegorocznego mistrza AO ma w kieszeni.

Odwracam wzrok od telewizora i przenoszę go na moich niechcianych towarzyszy. Martin też zamówił piwo, a Jack, który nie toleruje alkoholu w żadnej postaci, raczy się coca-colą. Mam ochotę wytknąć mu, że cukier w takich napojach zabije go szybciej niż coś z procentami, ale odpuszczam sobie. Nie mam siły nawet na przytyki.

– Nie ma co owijać w bawełnę – zaczyna Jack – wczorajszy mecz poszedł fatalnie.

Prycham, bo dla mnie stwierdzenie „fatalnie" to spore niedopowiedzenie. Nic jednak nie mówię. Chcę tylko wysłuchać tego kazania, a potem w spokoju dopić piwo. I może zamówić następne.

– Obawiam się, że przeceniliśmy twoje siły. Nie jesteś jeszcze gotowy na powrót w wielkim stylu – ciągnie trener.

– Powiedz mi coś, czego nie wiem – odburkuję, po czym pociągam kolejny spory łyk.

Czuję się wewnętrznie rozdarty. Z jednej strony chcę, żeby jakoś pomogli mi uporać się z trudnościami, a z drugiej nie podoba mi się, że widzą mnie w takiej rozsypce. Fizycznej i emocjonalnej. Do tej pory najgorszym momentem mojej kariery była diagnoza, którą usłyszałem ponad rok temu. Długo nie mogłem pogodzić się z tym, że zwykłe bóle pleców zmieniły się w poważne schorzenie. A kiedy już przyjąłem do wiadomości, że będę musiał przerwać karierę na kilkanaście miesięcy, pocieszałem się tym, że wkrótce wyleczę uraz, powrócę na kort i jak zwykle pozamiatam. Rzeczywistość okazuje się jednak mocno rozczarowująca. Kręgosłup wciąż pobolewa, a mój pierwszy turniej po przerwie kończy się, zanim porządnie się zaczął. I ta świadomość własnej słabości tak cholernie mnie przytłacza.

– Alex, mordo – do rozmowy włącza się Martin – wiesz, że chcemy dla ciebie jak najlepiej.

To kolejne stwierdzenie, które wzbudza moją czujność. Takie puste frazesy mój menadżer wypowiada tylko wtedy, kiedy ma zamiar zakomunikować coś, co raczej mi się nie spodoba. Martin myśli, że w ten sposób załagodzi moją negatywną reakcję, ale zwykle odnosi to odwrotny skutek do zamierzonego.

Love OpenWhere stories live. Discover now