ALEXANDER

413 25 30
                                    

Stoję nisko na nogach, ściskam mocno rakietę, kątem oka spoglądam na zegar. Minęły niecałe dwie godziny, a mnie dzieli jedna piłka od spektakularnej porażki. Druga runda, trzeci set, pięć do jednego w gemach, w punktach czterdzieści do piętnastu. Mój przeciwnik ma dwie piłki meczowe. Wątpię, aby ich nie wykorzystał. Całe to spotkanie rozgrywa się pod jego dyktando. Ja nie mam prawie nic do powiedzenia. W pierwszym secie jeszcze walczyłem – udało mi się wygrać cztery gemy. Set drugi to równia pochyła – młody Włoch rozbił mnie do zera. W trzecim ugrałem jeden honorowy gem i zanosi się na to, że na nim się skończy. Cóż tu dużo mówić – szczyl jest po prostu w świetnej formie. A ja wręcz przeciwnie.

Chłopak kozłuje piłkę, podrzuca ją, serwuje. Przygotowuję się do returnu, ale piłka wpada w aut. Pierwszy błąd. Jeśli pomyli się jeszcze raz, będę o krok bliżej do przełamania. Które, nawet jeśli zdołam wywalczyć, i tak pewnie niewiele mi da.

Ale tym razem Włoch się nie myli. Serwis jest lżejszy, piłka wpada w pole serwisowe. Przebijam ją na drugą stronę siatki, przeciwnik robi to samo. Odbijamy ją klika razy po crossie, aż on decyduje się na zmianę kierunku. Biegnę w tamtą stronę, ledwo udaje mi się dosięgnąć piłki. Liczę na to, że cudem przeleci na drugą stronę kortu, ale ta wpada w siatkę. Stoję nieruchomo, nie mogąc uwierzyć, że ten koszmar dzieje się naprawdę. Włoch wydaje okrzyk zwycięstwa. Niewątpliwie ma powody do radości. Pokonał właśnie legendę światowego tenisa. I to niemal na samym początku turniejowych rozgrywek.

Zrezygnowany podchodzę do siatki. Podajemy sobie dłonie. Chłopak uśmiecha się szeroko, mój uśmiech jest wymuszony i zapewne bardziej przypomina grymas. Mimo to mu gratuluję. Nie jestem aż takim dupkiem, aby publicznie fochać się jak jakaś małolata.

Szybko zbieram swoje rzeczy, chowam do torby rakiety, ręczniki, butelki z piciem. Nic tu po mnie. Teraz następuje moment chwały dla zwycięzcy. Przegrany czym prędzej musi opuścić pole walki.

Kiedy schodzę do szatni, emocje wciąż we mnie buzują. W tle słyszę oklaski widowni, ale nie jestem pewien, czy są przeznaczone dla mnie. Nawet jeśli, to marne pocieszenie po porażce.

Wiedziałem, że po ponad rocznej przerwie spowodowanej urazem kręgosłupa powrót do najwyższej formy nie będzie łatwy, ale miałem nadzieję, że będę w pełni gotowy na nowy sezon. Tymczasem żegnam się z Australian Open już w drugiej rundzie. Ja, Alexander Hayward, wielokrotny mistrz wielkoszlemowy. Król kortów w Melbourne. Dwa lata temu triumfowałem tu czwarty raz z rzędu. Chciałem powrócić w wielkim stylu. Nie wyszło. Finał będę oglądał w telewizorze, zamiast w nim uczestniczyć.

Amber, psycholożka, z którą współpracuję, powiedziałby, żebym się nad sobą nie użalał. I pewnie miałaby rację. Nie należę do wrażliwców, ale ostatnie kilkanaście miesięcy dało mi w kość. I naprawdę trudno jest mi się pozbierać. Długo byłem na szczycie, teraz ledwo unoszę się nad dnem. Boję się, że już nigdy na dobre się od niego nie odbiję.

– Alex, mordo, nic się nie stało! – woła Martin, mój menadżer, kiedy wychodzę przed Rod Laver Arena.

Nie podzielam jego pozytywnego nastawienia. Martin jest specyficznym człowiekiem. Cieszy się nawet wtedy, kiedy przegrywam. Zapewne dlatego, że jeśli wcześnie odpadam z turnieju, mam trochę wolnego czasu, który on chętnie zagospodarowuje na udział w programach telewizyjnych czy reklamach. Uwielbia, kiedy mogę brylować na ekranie. Ja tego nie znoszę.

– Stało się – odburkuję, kierując się do czarnego suva, który zawiezie mnie do hotelu. – To było upokorzenie.

– Oj, nie jęcz. Nikt przecież nie oczekiwał, że od razu wrócisz do formy – stwierdza Martin, na co posyłam mu mrożące krew w żyłach spojrzenie. Oczywiście nic sobie z tego nie robi. – A ty dokąd? – pyta, kiedy już prawie wsiadam do samochodu. – A konferencja prasowa?

Love OpenWhere stories live. Discover now