AMELIA

219 26 45
                                    

Od początku czuję, że to nie mój mecz. Nie potrafię się skoncentrować, a przeciwniczka doskonale to wykorzystuje. Zresztą nie musi się nawet zbytnio wysilać, bo co najmniej połowa zdobytych przez nią punktów to prezenty ode mnie. Nie chcę nawet wiedzieć, ile niewymuszonych błędów popełniam. Sama liczba podwójnych błędów serwisowych jest druzgocąca. Naliczyłam aż piętnaście. Tak źle to chyba jeszcze nie było.

Mój wzrok mimowolnie prześlizguje się po tablicy z wynikami. Pierwszy set przegrałam do jednego. W drugim jest wcale nie lepiej. Właśnie straciłam podanie i stojącą po przeciwnej stronie kortu Greczynkę już tylko jeden gem dzieli od zwycięstwa. Nie wiem, co musiałabym zrobić, aby odwrócić losy tego spotkania. To po prostu nierealne. Nie dla mnie czwarta runda Wimbledonu.

Zresztą już nawet do trzeciej nie powinnam była awansować. Stało się tak tylko dlatego, że Japonka, z którą grałam przedwczoraj, doznała kontuzji i skreczowała. Gdyby nie to, na pewno nie dałabym jej rady. Gra na trawie to naprawdę nie mój konik.

Próbuję skupić się na gemie ostatniej szansy. Greczynka jednak nie daje mi możliwości, aby o cokolwiek powalczyć. Rozbija mnie do zera i zaraz potem skacze z radości, ciesząc się z awansu do 1/8 finału.

Jak zwykle po przegranej staram się utrzymać emocje na wodzy. Podchodzę do przeciwniczki i sędziego, wymieniam z nimi kurtuazyjne uściski. Następnie szybko pakuję swoje rzeczy i udaję się do wyjścia z kortu. Kilku tłoczących się w pierwszym rzędzie kibiców wyciąga do mnie piłki lub kartki z markerami. Uśmiecham się blado i rozdaję autografy. To jak na razie jedyny miły akcent tego dnia – przegrałam, a mimo to fani doceniają mnie na tyle, aby chcieć zdobyć mój podpis. Jeszcze nie przywykłam do tego, że w zasadzie to dość normalne zachowanie.

Kiedy znajduję się już poza zasięgiem kamer, pozwalam sobie na minimalny upust emocji. Najchętniej porządnie bym się wypłakała, aby pozbyć się wewnętrznej frustracji, ale po policzkach spływa mi tylko kilka łez, które szybko ocieram wierzchem dłoni. Wiem, że zaraz dopadnie mnie mama, a przed nią nie chcę okazywać słabości.

Jednak to nie ona pierwsza się na mnie rzuca. Ledwo łapię równowagę, kiedy Kamila uwiesza się na moich ramionach. Razem z tatą śledzili mecz z naszego boksu. Jest mi przykro, że byli świadkami tak sromotnej porażki.

– I tak jesteś świetna – szepcze mi do ucha siostra. – Nawet wielcy mistrzowie czasem przegrywają – dodaje nonszalanckim tonem, jakbym już miała na koncie kilkanaście tytułów wielkoszlemowych, więc ta porażka nie powinna mieć większego znaczenia.

– Dzięki, Kama. – Oddaję uścisk. – Do mistrzyni jeszcze mi daleko, ale miło, że tak we mnie wierzysz.

– Wszyscy wierzymy – oznajmia tata, który podchodzi do nas i całuje mnie w czubek głowy. – Pamiętaj, że porażki to...

– Nieodłączna część sukcesu – dokańczam zdanie, które powtarza mi, odkąd na poważnie zaczęłam trenować tenis. – Uczą nas pokory i udowadniają, że jesteśmy po prostu ludźmi.

Tata uśmiech się i kiwa głową z aprobatą. Wiem, że w tych słowach tkwi sama prawda. Przypominam sobie o nich po każdym przegranym meczu, ale czasami naprawdę trudno się z nimi pogodzić. I tak jest właśnie dzisiaj. Wiem, że po całkiem udanym występie we French Open oczekiwania wobec mojej osoby są naprawdę spore. Nie tylko ze strony mamy, której marzy się, że zdobędę tytuł wielkoszlemowy przed dwudziestką, ale także ze strony moich fanów, a zwłaszcza rodaków. Polski tenis nigdy dotąd nie miał topowej zawodniczki. Tak więc po tym, co pokazałam w Paryżu, w narodzie ożyła nadzieja. Przykro mi, że moja wimbledońska przygoda tej nadziei nie sprostała.

I nie chodzi tu o sam fakt zakończenia udziału w turnieju. Bardziej ubolewam nad tym, że po meczach na trawie nie pozostawiłam po sobie dobrego wrażenia. Przegrać można w dobrym albo złym stylu. Mnie niestety przydarzyło się to drugie. Kibice na pewno są rozczarowani tym, jak kiepsko się zaprezentowałam.

Love OpenWhere stories live. Discover now