AMELIA

340 23 44
                                    

Wiem, że zachowuję się jak stalkerka. A raczej jak psychofanka. Bo nie da się inaczej nazwać tego, że do kilkunastu minut kręcę się przed biurem prasowym w oczekiwaniu na to, aż opuści je pewna szczególna osoba. Alexander Hayward. Legenda światowego tenisa, wielokrotny mistrz wielkoszlemowy, mój wielki idol. To dzięki niemu i jego sukcesom zapragnęłam na poważnie zająć się tenisem. Jest dla mnie ideałem, którego nigdy nie doścignę. Tak naprawdę bardziej marzę o tym, aby go poznać, niż żeby samej osiągnąć coś wspaniałego w sporcie. Wiem, że jestem dobra, może nawet świetna. Ale on jest doskonały. Nie ma szans, aby ktoś mu dorównał.

Już kilka razy próbowałam się na niego natknąć, poprosić o autograf i zamienić kilka słów. Wciąż jednak coś stawało mi na przeszkodzie. Zwykle tłum fanów, przez który nie mogłam się przedrzeć. Alexander ma wielu wielbicieli, a raczej wielbicielek. Wiem, że kobiety za nim szaleją. Głównie z powodu jego aparycji – nie ma co ukrywać, jest naprawdę przystojny. Ja jednak doceniam go przede wszystkim za to, jakim jest zawodnikiem. Skutecznym, profesjonalnym, wszechstronnym i niemal niepokonanym. Wątpię w to, aby w najbliższym czasie komukolwiek udało się powtórzyć jego sukcesy. Piętnaście tytułów wielkoszlemowych w ciągu dziesięciu lat. To jest wyczyn.

Dlatego też z wielkim bólem serca śledziłam jego dzisiejszy mecz. Oczywiście kibicowałam mu z całych sił, ale od samego początku przeczuwałam, że trudno będzie mu wygrać to spotkanie. Grał, jakby nie był sobą. Popełniał proste, niewymuszone błędy, miał problemy z serwisem. Wiem, że to tak łatwo się mówi, kiedy nie jest się na korcie, a tylko ogląda to wszystko na ekranie telewizora, ale w końcu mam jakieś pojęcie o tenisie. I niestety muszę przyznać, że tym razem Alex zagrał po prostu fatalnie. Tak, uwielbiam go, ale nie jest to ślepe uwielbienie. Dziś daleko było mu do mistrza, którego od lat podziwiam. Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż jestem jego wielką fanką. I chcę go poznać.

Zaczynam się odrobinę niecierpliwić. Minęło już sporo czasu, a Alexandra wciąż nie ma nigdzie na horyzoncie. Czyżbym przegapiła jego wyjście? Nie, niemożliwe. Jestem czujna, nie spuszczam wzroku z przeszklonych drzwi.

W końcu kiedy wydaje mi się, że dostrzegam go za szybą, rozdzwania się mój telefon. Szybko wyciągam go z kieszeni, sprawdzam, kto się do mnie dobija. To mama. Wiem, że będzie wściekła, ale odrzucam połączenie. Nie mogę zmarnować tego momentu. Czekałam na to prawie całe życie.

Widzę go. Wychodzi z budynku i staje kilka metrów ode mnie. Jest trochę wyższy, niż sądziłam, i przystojniejszy, niż oddaje to telewizja. Nieco przydługawe, ciemne kosmyki włosów opadają mu na czoło, brązowe oczy uważnie śledzą otoczenie. Na twarzy, pokrytej zadbanym zarostem, maluje się pełne skupienie. Postawa ciała sugeruje, że jest pewnym siebie człowiekiem, który doskonale wie, czego chce do życia. Całość wypada odrobinę arogancko i zdecydowanie mnie onieśmiela. Mimo to robię krok w jego stronę. Dotarłam już tak daleko, nie mogę tego zaprzepaścić.

– Panie Hayward?

Mój głos wyraźnie drży, nie jestem w stanie tego zamaskować. To jedna z najważniejszych chwil w moim życiu. Mój idol, jeden z najbardziej utytułowanych zawodników, wielka osobistość w świecie tenisa. Czuję jednocześnie ekscytację i nieśmiałość. I to najlepsze uczucie, jakiego kiedykolwiek doświadczyłam.

– Mogłabym prosić o autograf? – pytam nieśmiało i wyciągam w jego stronę piłkę tenisową z pisakiem, a on się nie odzywa.

Ogarnia mnie obawa, że zostanę zignorowana. W wywiadach Alex wydaje się sympatycznym facetem, dla którego fani są naprawdę ważni, ale być może po dzisiejszej porażce nie ma ochoty na takie gesty. Niewykluczone też, że jego wizerunek w mediach to tylko iluzja, która ma niewiele wspólnego z rzeczywistością. Nie wiem, nie znam go. Zaczynam się niepokoić, że moje wyobrażenie o nim może być tak bardzo dalekie od tego, jaki jest naprawdę.

Love OpenWhere stories live. Discover now