XXXIX

263 34 6
                                    

Krople rozbijały się o liście, spływały po pniach, kąpały mi na głowę. Wiatr porywał wszelkie leżące drobne gałązki, radząc się schylić. Już po chwili byłam przemoczona, a mokre kosmyki wymykające się z kucyka przyklejały mi się do twarzy.

Hunter był przerażony, wierzgał i kopał w powietrzu. Burza nadeszła szybko, była gwałtowna i mocna. Nie zapowiadało się też, że miała szybko się skończyć.

- Sam, chodź, tam znajdziemy kryjówkę! - usłyszałam krzyk Petera, który wskazywał palcem dwa drzewa zwalone tak, że tworzyły coś w rodzaju prowizorycznego daszku. Z a nimi było małe wzniesienie, więc schronienie miało trzy ściany i skromny dach. Lepsze to niż nic, prawda?

Odwiązałam Huntera od drzewa i, przemawiając do niego łagodnym głosem, podprowadziłam do jedynego miejsca w promieniu kilku kilometrów, które można było nazwać schronieniem.

Ciężko było iść w kierunku przeciwnym do wiejącego, porywistego wiatru. Nie pomagał fakt, że nad nami, gdzieś wysoko u góry, trzaskały świetliste, oślepiająco białe pioruny. Grzmoty raniły uszy i wprowadzały stan nerwowego napięcia.

Wreszcie, przemoknięci do suchej nitki, doszliśmy do prowizorycznej kryjówki. Hunter położył się w kącie, tak, by zostawić nam jak najwięcej miejsca.

Mimo to i tak siedzieliśmy ściśnięci, uciekając przed tnącym ostro, lodowatym deszczem. Nasze ubrania przy każdym ruchu wydawały mokry, klejący odgłos, a siodło skrzypiało okropnie.

Przytuliliśmy się do Huntera, który w tej chwili mógł jako jedyny zapewnić nam choć trochę upragnionego ciepła.

Pod przewalonymi drzewami było sucho, mała górka za nami chroniła też przed wiatrem. Nic jednak nie dawało nam ciepła, takiej ilości, jakiej potrzebowaliśmy. Po kilku minutach zaczęłam szczękać zębami, a moje wargi zsiniały.

Wbrew samej sobie, przytuliłam się moco do Petera. Obrócił głowę, zaskoczony, ale nic nie powiedział, tylko odwzajemnił uścisk. Cóż, przynajmniej było mi choć odrobinę cieplej.

Obejrzałam swoją łydkę. Było to niegroźne otarcie, ale jak wrócę do domu, będę musiała je oczyścić, żeby nie wdało się zakażenie. Westchnęłam i obciągnęłam nogawkę bryczesów.

Wtedy postanowiłam poluzować popręg Hunterowi, by się tak nie męczył. Wstałam i przeszłam obok Petera, nie unikając przy okazji padającego deszczu.

Podniosłam klapę od siodła i zsunęłam o pięć dziurek popręg, tak, by między nim a sierścią Huntera było więcej miejsca. Koń odetchnął głęboko, a potem położył łeb na ziemi. Parsknął cicho jeszcze raz, po czym przymknął oczy.

Wstałam i wróciłam na swoje miejsce... A przynajmniej spróbowałam. Bo w końcu nie byłabym sobą, gdybym w takiej chwili nie potknęła się o kolano Petera i nie upadła na niego, nieszczęśliwie sprawiając, że moje usta dzieliły od jego ust tylko centymetry.

Poczułam gorąco rozlewające się po całym ciele, spowodowane jego bliskością. Widziałam doskonale jego mokre włosy, które okalały przystojną twarz. Z irracjonalną fascynacją obserwowałam mięśnie klatki piersiowej doskonale widoczne pod przemoczoną koszulką, unoszące się i opadające przy każdym oddechu.

Z dziwnym spokojem skontantowałam, że gdy na niego upadłam, częstotliwość jego oddechu stała się bardziej urywana.

Cała ta obserwacja trwała może z trzy sekundy, ale dla mnie... całe wieki. Czas zwolnił, pozwalając mi dojrzeć kolejne szczegóły, których normalnie nie miałam szansy zauważyć.

Jego znamię na policzku, kilka piegów pod okiem. Delikatny zarost, tak krótki, że ledwo zauważalny. Tuż pod linią szczęki skórę znaczyła cienka, krótka kreseczka - znak, że naciął się przy goleniu.

Już miałam - z żalem, przyznaję - wstać, gdy Peter złapał mnie za nadgarstek, powstrzymując od tej czynności.

Spojrzał na moje usta, potem sprawdzająco na oczy, znów na usta.

Nie broniłam się przed tym, co się stało.

Poddałam się pocałunkowi...

...który, ściśle mówiąc, był inny, niżbym się spodziewała po Peterze. Namiętny, żarliwy, pełen obietnic. Wywołujący ogień w moim podbrzuszu, przywołujący chmarę motylków i przyjemny dreszcz. Sprawiający, że na chwilę, tą krótką chwilę byłam gdzieś indziej, poza czasem i przestrzenią...

W tamtej chwili miałam dziwne wrażenie, jakbym wreszcie była na miejscu. Jakbym wróciła do domu po długim, wyczerpującym wyjeździe, nareszcie odnajdując spokój...

Czułam się kochana, zrozumiana, doceniona.

Pierwszy raz od dłuższego czasu czułam się... dobrze poza końskim grzbietem.

I wtedy zrozumiałam, że jest ktoś, dla kogo warto przejść przez te wszystkie trudności.

Hunter II. Czas zmianWhere stories live. Discover now