-32-

11 3 0
                                    

Zjadłam śniadanie jeszcze zanim przyszli inni. Zrobiłam sobie też kawę w ekspresie i wyszłam z budynku. Chłód poranku wcale mi nie przeszkadzał. Miałam jeszcze pół godziny do zajęć z teorii. Przespacerowałam się powoli po dużym ogrodzie, powoli sącząc kawę. Było bardzo ciepło jak na koniec listopada. Gdzie jestem? Zadałam to pytanie nie po raz pierwszy odkąd tutaj byłam. Kiedy kawa w kubku się skończyła skierowałam się w stronę sali. Pod nią czekał już Joshua i Rosa. Przytulali się do siebie i śmiali. Nie podchodziłam bliżej, nie chcąc przerywać im tej chwili. Zauważyłam, że od drugiej strony idzie reszta grupy. Chociaż nie znałam ich za dobrze, wiedziałam, że nie chcieliby, aby wszyscy ich przyłapali. Postanowiłam przejąć inicjatywę.
- Dzień dobry gołąbeczki, dobrze spaliście? - powiedziałam śmiało podchodząc.
- Tak - odpowiedzieli jednocześnie, zaskoczeni moim widokiem.
- Od jak dawna tu stoisz? - spytał Joshua puszczając z objęć swoją dziewczynę. Właśnie miałam odpowiedzieć, ale przerwał mi Thomas, który doszedł z resztą drużyny.
- Wczoraj wydawałaś się jakaś niemrawa. Wszystko dobrze? - spytał z troską w głosie.
- Tak, po prostu byłam zmęczona - odpowiedziałam. Reszta grupy zaśmiała się na to, co powiedziałam.
- Musisz się do tego przyzwyczaić, będzie tak codziennie - wyjaśnił mi Lars (a może Mats?).
- Ile wy już tutaj jesteście? - spytałam.
- Tydzień i 2 dni - odpowiedziałam drugi z bliźniaków. Czy ktoś z obecnych rozróżnia?!
- Może byście mnie przepuścili? - spytał ktoś stojący z tyłu. Kiedy kilka osób odsunęło się, do drzwi podszedł z kluczem oczekinawy nauczyciel. Po chwilowym zamieszaniu rozpoczął się wykład. Tym razem o znakach migowych podczas akcji. Czekaj, co?! Jakich akcji?! Nie, nie, nie i jeszcze raz NIE?! Ja nie będę brać udziału w żadnych akcjach! Tym bardziej, jeśli będzie wiązało się to z lotem samolotem, lub helikopterem, lub innym latającym blaszakiem! Na gniew przyjdzie inna pora. Znaki i tak czy siak trzeba zapamiętać. Mogą mi kiedyś uratować życie...
Tym razem byłam przygotowana na wpadnięcie pana Laversa i wcześniej zebrałam wszystkie rzeczy na jedną stronę ławki. Wyszłam za innym i tak, jak poprzedniego dnia zrobiłam 10 okrążeń wokół ośrodka. Tego dnia skierowaliśmy się na strzelnicę. Tam przejął nas trener, którego dotąd nie znałam. Dowiedziałam się też, że miał na imię Larry. Można było zwracać się do niego po imieniu. Nie przeszkadzało mu to, nawet wręcz przeciwnie, był z tego bardzo zadowolony. Był przeciwieństem pana Laversa. Zamiast krzyczeć i przeklinać, podchodził do każdego i spokojnie wszystko tłumaczył. Najczęściej poprawiał przy trzymianiu broni. Wczorajsza wiedza się bardzo przydała. Nie byłam w tym jeszcze ekspertem, ale wiedziałam przynajmniej, jak naładować i odbezpieczyć pistolet i jeszcze kilka rodzajów broni krótkiej. Zajęłam pozycję i strzelałam, najpierw z 30 metrów, później 40 i 50. Zużyłam 4 magazynki zanim przyszła pora obiadowa.

PogońOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz