-20-

52 10 1
                                    

Usłyszałam dźwięk przypominający wpisywanie numeru do telefonu. Po kilku sekundach ktoś wszedł do pomieszczenia. Nawet nie usiadł, a już zaczął zadawać pytania
— Jakie to uczucie przemiany? Jak ty to robisz? Czy musisz wypowiedzieć jakąś regułkę, by się przemienić? Dlaczego właśnie ty? Co w tobie takiego jest, że jesteś inna? Czy kiedy wzywasz ogień jest ci gorąco? Umiesz wezwać lód? — powiedział to wszystko na jednym oddechu. Nadal nie otwierałam oczu, siedziałam tak jak wcześniej, jak posąg. Tylko lekkie unoszenie się i opadanie mojej klatki piersiowej świadczyły o tym, że żyje. Nie skupiłam się na treści pytań, ale ten głos, gdzieś go już słyszałam... niski, ale nie bardzo, troszkę chłopięcy i przyjemny? Chyba to jest najlepsze określenie. Moje próby przypomnienia sobie, kto tym głosem operuje przerwał dźwięk kroków osoby o ciężkich, wojskowych butach.
— Już są — powiedział.
— Wspaniale — odpowiedział ten co pierwszy tu wszedł — nie wychodź jeszcze — rzucił, a tamten zatzrymał się w pół kroku. Znaczy, tak podejrzewałam, ponieważ mogłam polegać tylko na słuchu.
Nie jestem pewien, czy ona śpi. Szturchnij ją — dokończył z nutą wachania, czy to jest konieczne. Lecz ten drugi, chyba wojskowy, nie wachał się przed wykonaniem rozkazu. Uderzył mnie brutalnie w prawe ramię, a ja zrobiłam możliwy z najgłupszych ruchów. Otworzyłam oczy, wstałam i walnęłam ciężarkiem na rękach wojskowego w to samo miejsce, co on mnie. Dobrze przyłożyłam się do tego zamachu i chyba to był błąd. Metal styknął się z ręką zbyt mocno. Coś chrupnęło, mężczyzna jęknął, ale dobrze nauczono go musztry. Po chwili wyprostował się i bez słowa skargi wyszedł. Poczułam mieszane uczucia. Z jednej strony satysfakcję z zemsty, ale z drugiej żal z porażki, ponieważ nie o to mi chodziło. Nie chciałam mu złamać ręki, lecz tylko zrobić dużego siniaka!
— Nie wystarczy ci już pobitych moich ludzi? — nadal wpatrywałam się w drzwi przez, które wyszedł wojskowy.
— Halooo, ziemia do Amandy — dopiero moje imię oderwało mnie od patrzenia w jeden punkt i energicznym ruchem odwróciłam głowę.
— No w końcu jakaś reakcja. — Myślałam, że ten dzień bardziej mnie już nie zaskoczy. Przede mną stał Luiz, kierowca ciężarówki, który wziął mnie na autostopa.
— Skąd ty tutaj? — powiedziałam bardzo powoli, próbując wszystko poukładać w jedną całość.
— Otóż stąd, że jestem agentem Interpolu i wiedząc, że najprawdopodobniej jesteś w Portugalii wysłano mnie, abym cię zgarnął. Może zamiast tak stać usiądziesz? — zerknęłam na krzesło, które wzkazał mi gestem dłoni. Opadłam ciężko, próbując na chłodno przyswoić informację. To jest Luiz. Jest on agentem Interpolu. Został wysłany, żeby mnie zgarnąć. Ktoś przyszedł. Lustro to pewnie jest to weneckie. Mój ojciec także jest agentem. Kto stoi za szybą? Może uda mi się to zobaczyć? Ptaki przecież nie widzą szkła. Kajdanki ograniczają chyba moją moc, ale nie blokują jej całkowicie. Zerknęłam oczami ptaka poza szkło. Luiz mógł zauważyć tylko to, że przez sekundę moje tęczówki lekko zmieniły kolor. Jeśli wogóle coś zauważył. Za lustrem weneckim stał nie kto inny jak mój ojciec, jeszcze jakiś mężczyzna i kobieta. Najwyraźniej o czymś dyskutowali.
— Dobra, ale wróćmy lepiej do ciebie — po raz kolejny już wróciłam do teraźniejszości — podpisz to.
Luiz wyciągnął kartkę i długopis oraz przesunął ją po blacie stołu w moim kierunku. Chciałabym, aby wszystkie dziwactwa na dzisiaj już się skończyły albo, żeby to wszystko okazało się bardzo realistycznym snem i za chwilę zadzwoni budzik, i wstanę na następny dzień do pracy. Nie chciało mi się czytać drobnego druku na kartce, więc tylko podpisałam się i oddałam kartkę wraz z długopisem.
— Chyba to już wszystko — już podnosił się z krzesła do wyjścia, ale ja mu w tym przerwałam.
— Poczekaj, to nie ty jesteś tu najważniejszy — powiedziałam i zerknęłam w stronę lustra.
— Jak? — był bardzo zdziwiony tym, że widzę przez lustro weneckie.
— Nieważne, ale może byś mi przynajmniej ich przedstawił.
— No dobrze —  rzekł z rezygnacją i zapukał trzykrotnie w szybę.
Po chwili do pomieszczenia weszła cała grupka ważniejszych osobistości, które wolały przysłuchiwać się wszystkiemu zza szkła, niż przywitać się osobiście.
— To jest Luo Zi Lin Prezydent Interpolu — mówił wskazując na kobietę ubraną w sukienkę o kolorze pastelowej czerwieni — to Jürgen Stock Sekretarz Generalny Interpolu i mój tatko — pokazał na jednego z mężczyzn czule się uśmiechając, kiedy przesunął dłoń w stronę czarnowłosego mężczyzny o bladej cerze i kamiennym wyrazie twarzy przerwałam blondynowi.
— To osobę to ja znam. To mój ojciec John Chase — i przedrzeźniając Luiza pokazałam ten sam gest co on tylko wskazując na inną osobę. Kiedy przedstawianie skończyło się "szlachta" Interpolu wyszła i skręciła w lewo, a mnie wzięto i poprowadzono wraz z eskortą do, jak przypuszczałam, celi.

PogońDonde viven las historias. Descúbrelo ahora