65

951 85 44
                                    

19 marca

Andreas

Zasiadam na belce jako ostatni i patrzę w dół. Rozbieg. Tory najazdowe pokryte śniegiem, doskonale wcześniej przygotowane. Nieco wyżej część zeskoku oraz niebo i piękne widoki rozciągające się aż po horyzont. Na dole natomiast słychać głośny doping fanów, mających nadzieję na jak najlepszy skok. Też mam taką nadzieję, bo co w końcu mogłoby pójść nie tak? Pracowałem na ten sukces cały sezon, a tak naprawdę całe kilkanaście lat. Ćwiczyłem dzień w dzień, aby znaleźć się w tym miejscu, w którym właśnie jestem – na samym szczycie. Wygrana jest na wyciągnięcie ręki. To nie musi być nawet bardzo dobry skok; wystarczy oddać w miarę przyzwoity, aby wygrać cały turniej. Dam radę.

Poprawiam gogle i wszystko inne co da się jeszcze poprawić, a następnie ruszam. Stopniowo nabieram szybkości, aż w końcu odbijam się i lecę. Nie myślę zupełnie o niczym, dopóki wiatr nie wkrada się pod moje narty, próbując je zdmuchnąć w zupełnie przeciwną stronę. Usiłuję z nim walczyć, naprowadzić narty tak, jak trzeba, ale nie daję rady. Wiatr wygrywa. Wiem, że nie mogę już nic zrobić, gdy moje narty stykają się z podłożem.

Po mojej głowie krąży tylko jedno pytanie – jak można być tak blisko celu, ale zarazem tak daleko? Nie mogę w to uwierzyć. Nie mogę uwierzyć, jak wszystko może się spieprzyć w tak krótkim czasie. Klaskam dwa razy w dłonie ku chwale Schustera, który puścił mnie w tak beznadziejnych warunkach. A może raczej to ironiczny podziw dla samego siebie? Jedno jest pewne – na pewno nie wygrałem Raw Air. Nawet nie patrzę na wynik, bo sam doskonale go znam. Mogę się pożegnać z pierwszym miejscem. Opuszczam teren skoczni i tak jak zwykle zaczynam się przebierać udając zarazem, że wszystko gra. Zgiełk wokół mnie tym bardziej mnie irytuje, ale staram się go ignorować. W końcu zakładam zieloną kurtkę i po spakowaniu wszystkich moich rzeczy do ogromnego plecaka siadam na ławce. 

Nie wierzę, że to już koniec. Nie wierzę, że taki jest właśnie rezultat całych zawodów. Byłem na szczycie, ale z niego zleciałem, nawiasem mówiąc z niebywałą prędkością. Dobrze, że nie ma tu ani moich bliskich, ani zwłaszcza Ady, którą tak namawiałem, żeby przyjechała. Nie musi patrzeć na moją porażkę. Jednak tak bardzo chciałbym, żeby tu teraz była, przy mnie. Aby powiedziała te kilka motywujących słów, mocno mnie objęła i po prostu była tuż obok. Ale nie przyleci do Vikersund z Polski w pięć minut. 

Cholera jasna.

Jeszcze raz – brawo, Wellinger. Brawo.

Przyjmuję niemalże kondolencje od innych zawodników. Od kolegów z drużyny, Tandego, czy Stocha, a nawet Krafta, którego mimo, że darzę ogromnym szacunkiem i lubię jako skoczka i jako człowieka, ale naprawdę nie chcę go widzieć teraz na oczy. Wątpię w szczerość jego intencji. Naprawdę miło ze strony Kamila, że wspomniał o mnie w jego wywiadzie, choć naprawdę mało mnie teraz to obchodzi.

W końcu przyszła pora na dekorację. Przed wejściem na podium pomachałem do fanów, ale bez obdarowania ich uśmiechem, jak to zwykle było. Każdy jego cień na jaki się zdobyłem był w stu procentach wymuszony, bez grama szczerości. W zasadzie nawet nie wiem, co się działo podczas wręczania trofeum, za bardzo byłem zajęty swoimi myślami. W pamięci zdołałem jedynie zanotować moment otrzymywania czarnego talerza, znacznie mniejszego od tego, jaki dostał Kraft. Potem zszedłem z podium, a wszyscy zaczęli opuszczać skocznię, łącznie ze mną. Na chwilę zatrzymał mnie jednak mój imiennik. On również nie miał zbyt wesołej miny.

– Naprawdę mi przykro – powiedział i przyjacielsko złapał mnie za ramię. – Daj te narty.

Oddałem sprzęt przyjacielowi tak, jak prosił. Przez kilka chwil szliśmy w milczeniu, aż w końcu brunet znów się odezwał.

#disconnected || andreas wellingerWhere stories live. Discover now