36: Klątwa Czarnego Słońca

126 22 18
                                    

Przyzwyczaić się do nowej rzeczywistości nie jest wcale łatwo. Dlatego kiedy znaleźli chociaż kawałek lądu, musieli skupić na nim całą swoją uwagę by nie myśleć o tym co stracili.

Poziom wody nie spadał, arena zmniejszyła się już niemal o połowę. Usłyszeli też jeden wystrzał armaty, a to oznaczało, że odszedł kolejny trybut.

- To nie Armin, prawda?

- Wieczorem się dowiemy- odparł smętnie przyglądając mokry plecak. Wiele rzeczy nie dawało się już do użytku, jak latarka, która została całkowicie zalana. Spojrzał z bólem na bezużyteczny już przedmiot i westchnął.- Ale wątpię. Nikt nie poradzi sobie lepiej z powodzią niż ona. Nie znam lepszego pływaka od niej.

Wooyoung nie wiedział co myśleć o Armin na tym etapie gry. Nie chciał jej zabijać, ale musiał jeśli chce przeżyć. Wolałby, żeby załatwił ją ktoś inny, a jednak mimo przewlekłej niechęci do trybutki, gdzieś tam czuł ulgę za każdym razem gdy upewniał się, że jeszcze żyje.

Nie dochodziło nawet południe, ale mordercza ucieczka przed wodą zostawiła na nich po sobie ślad.
San mimo wszystko nie tracił pogody ducha, to właśnie była cecha, która z każdym kolejnym dniem na arenie bardziej go zadziwiała. Dlaczego on zawsze był taki szczęśliwy? Czy to naprawdę dzięki temu, że byli tu razem?

- Trzeba przegotować trochę wody- odparł smętnie zbliżając się do brzegu z menażką.

- Mam dość wody.

- Coś pić trzeba, a najlepiej żeby nie była to brudna woda, od której od razu się pochorujemy. Pomożesz mi?

Wooyoung przytaknął i odszedł kilka metrów dalej, by poszukać nieco wyżej wciąż suchych gałązek. Wszyscy, którzy przeżyli powódź musieli być w ciężkim stanie, wykończeni i bez zapasów. Wiedzieli, że nikt ich nie zaatakuje przez najbliższe kilka godzin.

Koalicji karierowców już nie było, wszyscy mieli niemal równe szanse. Z tym, że on miał Sana.

Skupił wzrok na małym krzewie, którego liście wesoło tańczyły na wietrze. Coś w tym powietrzu było niespokojnego. Nie pasowało mu to, czuł ciężki zapach niepokoju i zgrozy. Było za ładnie, ptaki za głośno śpiewały, a słońce za mocno świeciło. Arena tak nie wyglądała, arena była pełna śmierci, jak zamknięta puszka z ogromnym cmenatrzyskiem.
Zmarszczył brwi i stanął w bezruchu. Za cicho. Ptaki jakby nagle przestały śpiewać, spłoszyły się? Ale wtedy widziałby jak zrywają się do lotu. Zamarły tak jak on? Dlaczego?

Ptaki nigdy nie cichną w taki dziwny, nienaturalny sposób. Są zazwyczaj głośne, szczególnie kiedy się czegoś boją. Ostrzegają inne, albo starają się tym przepłoszyć przeciwnika. Jak ptaki nagle milkły, to zawsze działo się coś bardzo niedobrego.

Odwrócił się powoli, tak by nie szeleścić zbyt głośno. Chciał zawołać Sana, upewnić się, że nic mu nie jest, ale skoro cały las umilkł, to on też powinien. Dlatego powoli stawiał krok za krokiem, w miejsca swoich własnych śladów. Oddychał miarowo i powoli, choć zaczynało stanowić to problem, gdy jego serce przyspieszyło do nienaturalnych obrotów.
Zsunął się delikatnie niżej, tam gdzie zostawili rzeczy i faktycznie, wciąż na swoim miejscu leżał czarny plecak. Obok jednak dostrzegł znajomą siekierę, tym razem bez właściciela. Dlaczego San zostawiłby swoją broń? Dlaczego odszedł nie mając się czym bronić?

To nie wyglądało zbyt dobrze i od razu sprawiło, że Wooyoung poczuł zawroty głowy. Nagle myśl, że Sanowi mogło się coś stać, była się nie do zniesienia. Wziął głęboki oddech i zacisnął pięść mocniej na swojej włóczni. Nachylił się nad taflą wody, ale w jedynie kilku miejscach falowała delikatnie na znak, że mogła wylądować na niej jakaś muszka.
Oddychał nierówno, wpatrywał się w wodę, jakby sama miała wypluć na niego odpowiedzi. Chciał rozszarpać wszystko wokół siebie, był bliski wpadnięcia w furię, nie miał pojęcia co nim wtedy właściwie kierowało, przywiązanie, współczucie, a może strach przed samotnością?

Song of the Hollow [1] ¤ WOOSANWhere stories live. Discover now