Epilog

163 13 3
                                    

Leeds, 4 czerwca 1965r.

Miałem wszystko spakowane. Po raz ostatni sprawdziłem wszystkie szafki i szuflady czy aby na pewno niczego nie zapomniałem. Spojrzałem nawet pod łóżko, tak dla pewności. Przez tyle lat zacząłem podłapywać wszystkie nawyki Edwarda. Jego skrupulatność, to jak wszystko musiał mieć zaplanowane i dopięte na ostatni guzik.

Odłożyłem walizki koło drzwi i uszykowałem ubrania na jutro. Z rana mam pociąg do domu. Już nie mogę się doczekać, tak dawno mnie tam nie było. Okropnie się za nim stęskniłem. Już dzisiaj kupiłem kwiaty.

Przez ten cały czas tutaj nie mogłem przestać o nim myśleć. Zajmował każdy kawałek mojego umysłu. Jesteśmy ze sobą już tak długo, a za każdym razem, gdy musiałem go opuścić, bolało mnie to tak samo mocno.

Londyn 5 czerwca 1965r.

Obudziłem się z samego rana i od razu poczułem dziwne ukłucie w piersi. Automatycznie spojrzałem na drugą stronę łóżka, ale go tam nie zastałem. Ten poranek nie różnił się niczym od tych wszystkich samotnych poranków, które musiałem ostatnio przeżywać. Westchnąłem i położyłem stopy na podłodze. Powoli i jeszcze ociężale stawiałem kroki w stronie schodów na dół, marzyłem teraz tylko o gorącej kawie. Nie wiem dlaczego, ale zupełnie nie mogłem się ostatnio wyspać.

Usiadłem przy stole i sączyłem kawę, która powinna poprawić mój stan, chociaż na chwilę. Zapowiadał się kolejny paskudnie nudny dzień. Znów będę się snuł po mieszkaniu i martwił, gdzie jest William.

Przez pierwszą połowę dnia próbowałem znaleźć sobie zajęcie i sprzątałem wszystkie miejsca, które jeszcze nie zdążyły się zabrudzić. Zrobiłem pranie i chciałem jak najbardziej wykorzystać dobrą pogodę. Wywieszałem już tylko moje ubrania na sznurku za domem. Wszystkie rzeczy Willa były już świeżo wyprane i poskładane w równe stosiki w szafie. Czekały tylko na swojego właściciela. Ale były też dobre strony jego nieobecności, w końcu mogłem posprzątać te wszystkie jego bibeloty, których nawet nie pozwalał mi dotykać.

Odwiesiłem ostatnią skarpetkę na sznurku i odłożyłem miskę na trawę. Uniosłem głowę do góry i spojrzałem na niebo. Mogłem dostrzec tylko parę małych chmur, a promienie słoneczne delikatnie ogrzewały moje policzki. Był to chyba jak dotąd najcieplejszy dzień w tym roku, aż żal było znowu chować się w domu.

Przesunąłem dłońmi po moich spodniach w poszukiwaniu klucza do małej szopki znajdującej się w naszym ogrodzie. Wyczułem go w tylnej kieszeni i od razu ruszyłem do mocowania się z kłódką. Otworzyłem drzwi na oścież, by wpuścić do środka chociaż trochę świeżego powietrza i słońca. Odkąd tu wszedłem pierwszy raz, zdążyło się trochę zmienić, zacząłem tu wietrzyć, wytarłem kurze, pozmiatałem podłogę, wytrzepałem z kanapy te wszystkie śmieci, które zdążyły ukryć się gdzieś pomiędzy poduszkami. W końcu dało się tu jakoś przebywać. Udało mi się nawet pozbyć się tego nieprzyjemnego zapachu stęchlizny.

Uchyliłem okno, chwyciłem dziennik z biurka i usiadłem na starej sofie.


Londyn, 25 lipca 1946r.

Edward od rana był taki podekscytowany. Już wieczorem był cały zapakowany, uszykował kanapki na drogę i wszystko, co tylko może nam się przydać.

Wziąłem parę dni wolnego w pracy, udało mi się znaleźć mały domek wczasowy w Brighton i już tylko trochę ponad dwie godziny drogi dzieliły nas od urlopu nad morzem.

Mieliśmy w tym roku wyjątkowo udane lato i grzechem byłoby nie skorzystać z takiej pogody.

Ed biegał po domu podekscytowany i wymieniał na głos wszystkie rzeczy, które powinny znaleźć się w naszym bagażu.

William x EdwardWhere stories live. Discover now