Rozdział dwudziesty piąty

218 38 9
                                    

Właśnie wracam do domu z wakacji. Nie wiem czy zdążę do środy coś napisać, ale jeśli nie udałoby mi się wstawić rozdziału możecie liczyć na nowego one shota ;)

Londyn, 20 kwietnia 1941r.

Bomba uderzyła niedaleko mojego mieszkania.

To był cud, że udało mi się przeżyć, wiem to. To byłaby tylko chwila i już by mnie tu nie było.

Dobrze wiem, co dzieje się z ludźmi, gdy są w pobliżu wybuchu. Widziałem już tyle porozrywanych ciał, oderwanych kończyn, strachu w ich oczach.

Zawsze, gdy zajmowałem się takimi osobami nie mogłem w to uwierzyć. Zachowywali się absurdalnie. Pytali o ludzi, którzy jeszcze chwile temu znajdowali się obok nich. Pytali o swoich bliskich. Szukali swoich rąk w masie innych, oderwanych. Mieli w oczach tylko panikę, w uszach tylko im szumiało. Mało osób przeżywało bliskie spotkanie z bombardowaniem, a jeśli już to jakoś przetrwali, byli kalekami.

Wojna jest straszna.

Tyle osób przez nią ginęło. Tyle osób cierpiało.

A ja musiałem na to patrzeć. Musiałem patrzeć na to cierpienie, na śmierć. Jakby mało jej było wokół nas wszystkich.

Młode pielęgniarki, które mi pomagały czasami nie wytrzymywały. Gdy przychodziły pierwszego dnia zawsze głośno rozmawiały i śmiały się. Zabierałem je na obchód, wtedy milkły. Przyglądały się zmasakrowanym ludziom, którzy czasami ich nie przypominali. Ciała bez nóg, z ogromnymi ranami. Niektóre z nich wymiotowały. Inne płakały, a część z nich starała się wytrzymać. Jednak, gdy przywożono nowe ofiary również one nie wytrzymywały.

Patrzenie na krzywdę drugiego człowieka było okropne. Na początku każda osoba tak reaguje. Ale później idzie przywyknąć, być świadomym, że jest się tu by tym osobą pomóc, a przynajmniej starać się zmniejszyć ich cierpienie.

Londyn, 2 maja 1941r.

To wszystko, co działo się w szpitalu zaczęło mnie przytłaczać. Z trudem wytrzymywałem tłum rannych. Było ich coraz więcej, brakowało łóżek, lekarstw, personelu.

W ostatnich z bombardowań zginęły dwie pielęgniarki. Wszyscy lekarze odchodzili. Mówili mi żebym też to zrobił, nie był głupi. Tutaj nie da się żyć. Ordynator nas opuścił. Zostałem ja, jeszcze jeden lekarz, choć trudno go tak nazwać. Był studentem przedostatniego roku, ale moją jedyną pomocą. Parę kobiet zgłosiło się do pomocy. Może niebyły wyszkolone, ale każda para rąk się przyda.

Został też psycholog, choć przychodził dosyć rzadko. Cieszyło mnie to, nie przeszkadzał mi, nie denerwował mnie.

Niestety zobaczył jak wygląda sytuacja w lecznicy i stwierdził, że będzie pomagał jak tylko potrafi.

Skończył się na paru bandażach i posprzątaniu sali zabiegowej. Nie powinienem narzekać, wiem to. Chociaż się przydał.

Przez większość czasu rozmawiał z pacjentami, dawał im leki na uspokojenie i kręcił mi się pod nogami.

Nie wiedziałem, dlaczego on cały czas chcę ze mną rozmawiać. Przyjął sobie za cel wyprowadzenie mnie z równowagi?

Nie miałem na to wszystko czasu. Prawie nie spałem, a gdy już w nocy zdarzyła się taka okazja, spałem na kanapie w pokoju dla personelu. Do domu wracałem raz na dwa dni, wziąć prysznic, zjeść coś porządnego i nakarmić kota. Gdy wiedziałem, że nie będzie mnie dłużej w domu zostawiałem go u rodziców Grace. Byłem im wdzięczny za pomoc. Gdy widzieli, że wracam do domu ledwo żywy przynosili mi coś do jedzenia, wiedzieli, że moja kuchnia jest pusta.

William x Edwardजहाँ कहानियाँ रहती हैं। अभी खोजें