Rozdział trzydziesty drugi

211 35 6
                                    

Londyn, 10 grudnia 1941r.

Chodziłem do pracy pomimo siniaków i bolącej ręki. Ludzie potrzebowali lekarza, a personel kogoś, kto to wszystko będzie w stanie ogarnąć. Byłem najdłużej pracującą tam osobą, czasami czułem jak okazują mi szacunek, jak czasami się mnie boją, gdy krzyczę, że nie ma nikogo, kto zająłby się chorymi.

Zdarza mi się krzyczeć, to normalne. Gdy młodzi lekarze lub studenci siedzą i piją kawę, ja pracuje. Bardzo możliwe, że mnie nie lubią, denerwuje ich, widzę to. Czasami podchodzę do obowiązków za poważnie, za bardzo się przejmuję, za dużo martwię. Pielęgniarka, która jest tu od początku wojny wyznała mi, że za bardzo przejmuję się losem zupełnie nieznanych mi osób, ale czy to nie mój obowiązek? Czy nie powinienem im pomagać?

Może staczałem się ze skrajności w skrajność, ale nie potrafiłem nic z tym zrobić. Nie chciałem zaniedbywać moich obowiązków i może, dlatego ustawiałem sobie grafik tak, że znajdowałem tak mało czasu dla siebie.

Mój każdy dzień składał się z pobudki o piątej rano by stawić się jak najszybciej w pracy. Pracowałem do popołudnia lub wieczora, odbierałem Edwarda z pracy, spotykaliśmy się w moim mieszkaniu lub to on wyciągał mnie siłą z pracy. Spędzaliśmy czas do późna, odprowadzałem go i kładłem się spać, by znów wstać, gdy na dworze jest jeszcze ciemno.

Żyłem tylko nim i pracą, nie było nic innego, nic tak ważnego jak on.

Pomimo, że widziałem Paula tylko dwa razy, wiedziałem, że on nadal gdzieś tu jest. Widziałem, że mnie obserwuje, bałem się, że może zrobić coś Edwardowi. Cały czas chciałem go mieć przy sobie, opiekować się nim, odprowadzać go, by tylko, wiedziec, że jest bezpieczny. Że dotarł cały do domu i może spokojnie spać.

Gdy zamykałem w nocy oczy słyszałem jego śmiech. Spychałem jego okropny głos ostrzegający mnie żebym lepiej go pilnował.

Przerażała mnie wizja, że mógł zrobić cokolwiek Edowi, że mógł go skrzywdzić, pobić lub coś jeszcze gorszego.

Musiałem coś zrobić, przecież nie mógł tak po prostu bezkarnie mnie zastraszać i grozić Edwardowi.

Londyn, 15 grudnia 1941r.

Święta były coraz bliżej. Nie miałem wiele czasu by znaleźć idealny prezent dla Edwarda.

Obiecał spędzić ze mną ten czas, więc postanowiłem znów udać się do mojego byłego pacjenta by poprosić go, choć o trochę indyka na święta.

„Posłuchaj, po raz pierwszy od nie wiem jak wielu lat nie spędzam sam świąt, potrzebuję indyka."

Siedziałem u niego w salonie, a na dywanie przed kanapą bawiła się dwójka jego dzieci.

„Nie jesteś pierwszą osobą, która go szuka, nasze sklepy są puste."

Powiedział obserwując swoje pociechy.

„Nie mam jeszcze niczego, indyka, czekolady do puddingu, nawet prezentów."

Potarłem zmęczoną twarz. Byłem po nocnej zmianie w szpitalu i najchętniej poszedłbym spać. Mężczyzna klasnął w dłonie i z szerokim uśmiechem wyszedł z pomieszczenia. Po chwili wrócił niosąc pełno pakunków.

„Udało mi się to zdobyć."

Było tam pełno czekolad, perfum, szminek, pończoch.

„To idealne rzeczy na prezent."

Wyszedłem stamtąd z perfumami, największą tabliczką czekolady i pudełkiem herbaty.

Chociaż czymś mogłem przestać się martwić. Mężczyzna przyrzekł postarać się załatwić mi jakiegoś indyka.

Bell w końcu wrócił do pracy. Liczyłem, że to mnie trochę odciąży, ale myliłem się. Był jakiś inny, nieobecny. Gdy tylko rano mnie zobaczył, nie zaatakował mnie i nie zaczął opowiadać o jego wypadzie do syna. Zdziwiło mnie to, ale przecież nie będę marudził.

Przez cały dzień był cicho i tylko parę razy wymienił ze mną kilka zdań. W końcu moja ciekawość nie wytrzymała, wiedziałem, że będę tego żałować.

„Coś się stało? Jesteś cały dzień jakiś przygaszony?"

Tym razem to on wydawał się nie za bardzo skłonny do mówienia o sobie.

„Nie, nie, Will. Nie przejmuj się mną. Mój syn przedstawił mi swoją narzeczoną i... Ten czas tak szybko leci..."

Westchnął i obdarzył mnie sztucznym uśmiechem. Wiedziałem, że kłamie, ale nie ciągnąłem rozmowy. Skinąłem głową i odszedłem.

Po głowie krążyły mi jego słowa. Musiałem się z nim zgodzić, czas umykał mi przez palce.

Od kiedy nie było ze mną mojej siostry? Jak dawno wyjechała i nie dawała znaku życia? Tęskniłem za nią, ale przyzwyczaiłem się do jej braku. Nie odczuwałem tego, że jej nie ma, po prostu życie, w którym jej nie ma nie wydawało się dziwne i trudne. Zawsze myślałem, że nie dam sobie bez niej radym, ale to nie była prawda.

Londyn, 19 grudnia 1941r.

Gdy chciałem wyjść do pracy zauważyłem na wycieraczce list. Znów bardzo zniszczony przez podróży z Ameryki.

Otworzyłem go zbiegając po schodach.

Drogi Williamie,

Nie sądziłem, że znów do Ciebie napisze przed światami, ale zdarzyła się okazja, więc dlaczego z niej nie skorzystać?

Ameryka jest świetna, ludzie nie wydają się w ogóle przejmować wojną, to wszystko toczy się tak daleko. Chciałbym tu już zostać, ale niestety nie mogę.

Pomimo wszystko cieszę się, że już niedługo będę z powrotem w Anglii. Jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli spotkamy się jeszcze przed nowym rokiem. Muszę Ci wszystko dokładnie opowiedzieć!

Mam nadzieję, że wszystko u Ciebie dobrze, przez cały czas martwiłem się, że Paul mógł Ci coś zrobić. Liczę, że nie odważył Ci się nawet pokazać. Nie możesz dawać się zastraszać!

Kobieta, o której pisałem ci w poprzednim liście... Jest cudowna. Jej duże niebieskie oczy, brązowe włosy do pasa i te piersi. Może nie powinienem Ci tego pisać, ty nie będziesz w stanie docenić jej uroku, ale jest najpiękniejszą panną, jaką spotkałem przez całe życie.

Obiecałem jej, że po nią wrócę, gdy tylko wojna się skończy. Mam zamiar poprosić ją o rękę w świąteczny poranek, myślisz, że to dobry pomysł?

Trzymaj się ciepło w te mroźne, grudniowe dni. Mam nadzieję, że Boże Narodzenie będzie dla Ciebie i Twojego przyjaciela wspaniałym czasem.

Johnny

Zrobiło mi się ciepło na sercu, gdy przeczytałem krótki list od niego. Cieszyłem się, że wszystko u niego tak dobrze się układa. Już niedługo miał się oświadczyć i zacząć układać życie.

Mimowolnie pomyślałem o „moim przyjacielu". Znaliśmy się już prawie od roku, a ja nadal nie widziałem jak mogę nazwać naszą relacje. Edward był taki wstydliwy i staroświecki. Przez cały ten czas mogłem go tylko całować i przytulać. Nie naciskałem, nie śpieszyłem się, ale chciałbym, choć leżeć z nim w jednym łóżku, nic więcej.

Może i ja powinienem się oświadczyć? Może to sprawiłoby, że Edward otworzyłby się na mnie. Może już tak bardzo by się nie wstydził i dał czasami mocniej pocałować bez czerwienienia się i piszczenia mojego imienia? Uwielbiałem go, jego rumieńce, jego delikatność, ale chciałem czegoś więcej. Chciałem by wiedział, że go kocham, że mi na nim zależy i chcę z nim być.

William x EdwardWhere stories live. Discover now