Rozdział 19

714 46 1
                                    

Ostatni dzień w roku dla Piaseckiej nie był nigdy powodem do uciechy z racji na jego specyfikę ściśle wiążącą się z przemijaniem, a jedyne co w nim lubiła to kolejny pretekst do porządnego upicia się. Tym razem jednak trzydziesty pierwszy grudnia zapowiadał się o niebo lepiej i – co najważniejsze – o wiele mniej depresyjnie niż zwykle.

– Kurwa, streszczaj się, bo ci pociąg spierdoli – pospieszał ją przez telefon zniecierpliwiony Wiktor, który nie mógł się doczekać przyjazdu Elizy do Wrocławia.

– Intercity ma przyjechać na zadupie bez przynajmniej trzydziestu minut opóźnienia? A świnie latają? – odgryzła się. – Ładowarki nie mogę znaleźć i... – zaczęła narzekać, po czym zorientowała się, że szukany przedmiot wcale nie został zgubiony – a dobra, nieważne, w kiblu zostawiłam.

Co chwilę potykając się o porozrzucane po całym pokoju rzeczy i cudem unikając bliskiego spotkania z podłogą, pobiegła do łazienki, chwilę potem wracając z poplątanym kablem w rękach, który niedbale zwinęła i spakowała do torby. 

– No to chyba jestem ogarnięta... względnie – podsumowała.

– Dobra tam, chuj, najwyżej co zapomnisz, to się kupi na miejscu.

– A no tak, jadę do cywilizacji. – Przewróciła oczami.

Związała rude włosy w luźny warkocz sięgający jej niemal do pasa i założyła na siebie czarny, gruby, skórzany płaszcz. Jeszcze raz spojrzała w lustro, po czym zabrała napakowaną torbę i wyszła z domu z zamiarem niepojawiania się w nim przez najbliższe kilka dni, aż do końca przerwy świątecznej. 

Gdy wchodziła do autobusu, myśl, że jedna osoba mogłaby w nim być, mimowolnie przeszła jej przez głowę, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Usiadła więc na ostatnie wolne miejsce przy oknie i przez drogę obserwowała otoczenie, które tego dnia w jej oczach wyglądało jakoś inaczej. Mniej dobijająco. Złudzenie, że mogłaby w tym miejscu mieszkać bez umęczenia takim życiem, będąc wcześniej przyzwyczajonym do dużego miasta, wydawało się całkiem realne.

Wysiadła na dworcu, wciąż nie tracąc wyjątkowo dobrego humoru, wiążącego się z nadchodzącym wyjazdem, albo w pewnym sensie powrotem do domu – jak zwał, tak zwał. Płatki śniegu raz po raz spadały na dziewczynę, przez chwilę kontrastując z jej czarnym, jak zawsze zresztą, zestawem ubrań i topniejąc po chwili. W tym roku w Polsce wyjątkowo grudzień był biały, co niejednego zaskoczyło, gdyż ostatnie zimy przypominały raczej końcówkę października.

Właśnie zbliżała się do miejsca, w którym nieco ponad tydzień temu zagadała się z Markowską. Niedługo przed tym, jak trafiła do szpitala. Przez cały ten czas odnosiła silne wrażenie, że coś istotnego z tamtej nocy jej umknęło, choć to, że nie pamiętała praktycznie całości, niczym dziwnym nie było. I choć dla własnego świętego spokoju wolała nie wracać do tamtych niefortunnych wydarzeń, nieznośna niewiedza nie dawała jej zaprzestać snucia rozważań na ich temat.

Nagle poczuła dotyk na ramieniu, który rozpoznałaby niezależnie od okoliczności, miejsca i stanu, w jakim się w danej chwili znajdowała. Odwróciła się gwałtownie, nie spodziewając się takiego spotkania w tym momencie, lecz ku jeszcze większemu zdziwieniu, nikogo za sobą nie zastała. Jej organizm zdążył już zafundować jej te same sensacje, co zwykle, kiedy Aurelia znajdowała się gdzieś w pobliżu; nagłe uderzenie gorąca, przyspieszony puls i charakterystyczne odczucie w okolicy klatki piersiowej. 

– Zwidy jakieś kurwa? – rzuciła pod nosem, przy okazji odpalając papierosa. – A chuj, nawet mnie to nie dziwi... – Wzruszyła ramionami i poszła dalej.

Uśmiechnęła się, sama nie wiedząc, z jakiego powodu, tak jakby przeniknął przez nią jakiś nieoczekiwany przypływ pozytywnych emocji.

Gdy dotarła wreszcie na peron, dziesięć minut przed zaplanowanym odjazdem pociągu, spojrzała na tablicę pokazującą najbliższy, lecz jedyne co na niej ujrzała to informację o półgodzinnym spóźnieniu. Pomimo poirytowania sytuacją zaśmiała się i wysłała do Wiktora na szybko zrobione zdjęcie z podpisem: a nie mówiłam?

7:21Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz