Rozdział 7

806 63 2
                                    

7:21, poniedziałek.

Autobus zmierzający w kierunku liceum Elizy właśnie odjeżdżał z jej przystanku. Pusty, bez niej samej tak jak i kogokolwiek innego w środku. Na ulicę powoli wychodzili ludzie, jak najwcześniej chcący rozpocząć celebrowanie Święta Zmarłych, wypadającego akurat w ten dzień.

W życiu Piaseckiej jednak jak zawsze wszystko działo się na odwrót i zamiast na cmentarzu, przy grobach bliskich, spędzała poranek, leżąc na rozkładanej kanapie obok Nadii i Wiktora w stanie średnio przytomnym.

Po imprezie w Warszawie i swoistej poprawce, odbywającej się znów u niej w domu, zaprzyjaźniona trójka osiemnastolatków starała się wytrzeźwieć tym razem na czas dłuższy, niż kilka godzin. Wciąż wykorzystywali ten fakt, że państwo Piaseccy udali się w delegację do Belgii, zostawiając mieszkanie puste aż do wtorku, gdy okazało się, że nagle coś jeszcze im wypadło.

– Nawet w święto nie dadzą żyć... – mówiła matka Elizy dzień wcześniej, gdy oznajmiała to swojej córce, której akurat ten fakt był na rękę.

10:15.

Nieznośny dźwięk budzika rozległ się w całym salonie, lecz nie zdołał on skłonić kogokolwiek do podniesienia się z łóżka. Wiktor odruchowo wyciągnął rękę w celu wyłączenia irytującego odgłosu, przypadkiem uderzając nią w głowę odwróconej do niego tyłem rudowłosej.

– Kurwa, weź tą łapę – jęknęła.

– To to kurwa wyłącz – odparł jej podobnym tonem.

Dziewczyna zrobiła to, zbyt nieprzytomna i skacowana, by wysilić się na jakąkolwiek odpowiedź. Ponownie zasnęli. Obudziła ich Nadia dopiero po dłuższym czasie, która sama wstając za potrzebą, przy okazji zorientowała się, która jest godzina.

– Jest po trzynastej – oznajmiła, patrząc na pozostałą, zdezorientowaną dwójkę.

– Jezu... – westchnął Wiktor, przecierając oczy. – A miałem iść na pociąg...

– Kiedy go masz?

– Prawdopodobnie jakąś godzinę temu. – Przewrócił oczami. – Trudno, i tak się nie spodziewałem, że obudzimy się w ogóle przed szesnastą.

Eliza wstała chwiejnie z rozłożonej kanapy i natychmiast otworzyła okno, nie mogąc znieść trudnego do scharakteryzowania smrodu, unoszącego się w pomieszczeniu. 

– Ja pierdolę, jaki syf... 

– Nawet mi nic nie mów. Masz coś na ból głowy? – spytała Nadia, która wydawała się trzymać najlepiej spośród nich wszystkich.

– Żebym ja to wiedziała... Pójdę do kuchni i sprawdzę, powinnam coś mieć.

Uczyniła tak, jak powiedziała. Otworzyła ciemnobrązową szafkę i wzięła pierwsze z brzegu tabletki przeciwbólowe. Smuga światła dobiegająca zza beżowej zasłony była tak nieznośna, że wydawała się jej wręcz oślepiająca. Odwróciła wzrok od słońca, przystając na chwilę, dłońmi oparta o blat. Zanim wróciła do przyjaciół, zapatrzyła się w jeden punkt na ścianie, próbując sobie przypomnieć miniony weekend.

Co ja odjebałam...

Westchnęła ciężko i nie decydując się na dalsze roztrząsanie, poszła wreszcie do salonu, zabierając ze sobą przy okazji jakąś butelkę wody. Po jakimś czasie wzięli się w garść i z trudem zaczęli doprowadzać do porządku mieszkanie tak jak i siebie samych. Sprawdzili jeszcze godziny odjazdów pociągów do Wrocławia i rozsiedli się w salonie, odpoczywając chwilę.

7:21Where stories live. Discover now