rozdział 20

165 7 0
                                    

Łuk znajdował się około kilometra od dworca. Późnym popołudniem nie było wielkiej kolejki do wjazdu na górę. Przeszliśmy szybko przez podziemne muzeum, gdzie obejrzeliśmy kryte wozy osadników i inne śmieci z dziewiętnastego wieku. Wcale nie było to bardzo interesujące, ale Annabeth opowiadała nam znacznie ciekawsze rzeczy o konstrukcji samego Łuku, a Grover podsuwał mi i Percy'emu galaretki, więc w sumie nie było tak źle.

Ciągle widziałam, jak nastolatek rozgląda się dookoła, lustrując ludzi stojących w kolejce. To znaczy, nie było to nic złego, ale strasznie mnie irytowało. 

- Ej, ludzie. - odezwał się Percy w pewnym momencie. - Znacie symbole potęgi bogów?

Annabeth oderwała się od tabliczki opisującej sprzęt, jakiego użyto przy budowie Łuku i wraz ze mną spojrzała na naszych towarzyszy.

- Co?

- Wiesz, Ha...

Grover odchrząknął.

- Jesteśmy w miejscu publicznym... Masz na myśli znajomych z dolnych pięter?

- Aha, no tak. - mruknął Jackson. - Znajomego z samego dołu. Czy on nie ma takiej samej czapki jak Annabeth?

- Mówisz o hełmie mroku. - odparła Annabeth oczywistym tonem. - Owszem, to jego symbol władzy. Widziałam go obok jego tronu podczas posiedzenia rady w zimowe przesilenie.

- Rzeczywiście, było to tam. Też go widziałam. - dodałam, obejmując się ramionami.

- On tam był? - spytał chłopak zdziwiony tymi słowami.

Potaknęłyśmy w tym samym czasie z Annabeth.

- To jedyny dzień, w którym wolno mu odwiedzać Olimp... Najciemniejszy dzień w roku. Ale jeśli to, co słyszałam, jest prawdą, to jego hełm jest znacznie potężniejszy od mojej czapeczki niewidki...

- Pozwala mu zamienić się w ciemność. - potwierdził Grover. - Może wtopić się w cień i przechodzić przez ściany. Nie sposób go dotknąć, zobaczyć ani usłyszeć. Poza tym jest w stanie wytworzyć taką aurę przerażenia, że oszalejesz lub serce przestanie ci bić. Jak myślisz, dlaczego wszystkie myślące stworzenia boją się ciemności?

- Ale w takim razie... Skąd wiemy, że jego tutaj nie ma, że nas nie obserwuje? - zapytał dwunastolatek.

Annabeth, Grover i ja wymieniliśmy spojrzenia.

- Nie wiemy. - odpowiedziałam po chwili.

- Dzięki, od razu się lepiej poczułem. - odrzekł Percy. - Masz jeszcze jakieś niebieskie żelki? - spytał, tym razem Grovera.

Wcisnęliśmy się do wagonika razem z grubą kobietą trzymającą na ręku pekińczyka w obroży z kryształu górskiego. Musiał to być pekińczyk - przewodnik niewidomych, ponieważ żaden ze strażników nie protestował.

Zaczęliśmy wjeżdżać na górę. Nigdy wcześniej nie jechałam kolejką poruszającą się po łuku i mojemu żołądkowi się to najbardziej nie podobało.

- Bez rodziców? - spytała gruba kobieta.

Miała oczy jak paciorki, ostre, brudne od kawy zęby, obwisły dżinsowy kapelusz oraz dżinsową sukienkę, spod której wylewało się obfite ciało do tego stopnia, że wyglądała jak dżinsowy balon.

- Zostali na dole. - odpowiedziała za nas wszystkich Annabeth. - Mają lęk wysokości.

- Och, moje biedactwa.

Pekińczyk zawarczał.

- Spokojnie, lwi pyszczku. - powiedziała do niego kobieta. - Zachowuj się jak należy.

Pies miał paciorkowate oczy podobnie jak jego właścicielka. Inteligentne i złośliwe. I dość mnie to niepokoiło.

- On ma na imię Lwipyszczek?

- Nie. - odparła kobieta.

Uśmiechnęła się, jakby to wszystko wyjaśniało.

Taras widokowy na szczycie łuku przypominał mi obitą wykładziną puszkę. Z mnóstwa małych okienek po jednej stronie widać było miasto, po drugiej rzekę. Widok był piękny, ale przeczuwałam najgorsze. Heros w życiu nigdy nie ma łatwo. Tu zawsze trzeba mieć się na baczności.

Annabeth nawijała o konstrukcji nośnej i o tym, że ona zrobiłaby większe okna oraz zaprojektowała przezroczystą podłogę. Ewidentnie mogłaby tam spędzić pół dnia, ale na nasze szczęście strażnik obwieścił, że taras widokowy zamyka się za kilka minut.

Pokierowaliśmy się całą czwórką w kierunku wyjścia. Percy wpakował Grovera i Annabeth do kolejki i miał zamiar jeszcze mnie, ale wtedy najprawdopodobniej dostrzegł, że w środku była już dwójka innych turystów. Dla nas zabrakło miejsca.

- Następny wagonik, młodzi. - powiedział do naszej dwójki strażnik.

- Wysiadamy. - powiedziała Annabeth od razu, chcąc wyjść już z wagonika. - Zaczekamy z wami.

To zajęłoby jeszcze więcej czasu i narobiło bałaganu. Percy najwyraźniej musiał myśleć o tym samym co ja, gdyż odezwał się:

- Jedźcie, spotkamy się na dole.

Grover i Annabeth wyglądali na zaniepokojonych, ale nie wysiedli. Drzwi windy zamknęły się. Wagonik zniknął na pochyłości.

Na tarasie widokowym zostali, oprócz nas, rodzice z małym chłopcem, strażnik i gruba kobieta z pekińczykiem.

Jackson uśmiechnął się do niej niepewnie. Odpowiedziała uśmiechem, błyskając między zębami rozdwojonym językiem.

Chwila.

Rozdwojonym językiem?

Zanim zdążyłam się zastanowić, czy naprawdę to widziałam, pekińczyk zeskoczył na podłogę i zaczął ujadać.

- Spokojnie, lwi pyszczku. - powiedziała kobieta. - Czy to wygląda na odpowiednią chwilę? Nie przy tych wszystkich miłych ludziach.

- Piesek! - zawołał mały chłopiec. - Mamo, piesek!

Rodzice odciągnęli go od psa. I bardzo dobrze zrobili, według mnie.

Pekińczyk szczerzył do nas zęby, a z jego czarnych warg kapała ślina. Ohyda.

- No dobrze, córciu. - westchnęła kobieta. - Skoro nalegasz.

Poczułam, że coś ściska mnie w żołądku. I nie było to miłe odczucie.

- Ekhem, czy pani mówi to tej psiej cholery: córciu?

- To jest chimera, mój drogi. - poprawiła chłopaka gruba kobieta. Już wiedziałam, co się święci. - A nie cholera. Cóż za ignorancja.

Podwinęła rękawy dżinsowej sukienki, ukazując zieloną, pokrytą łuskami skórę rąk. Uśmiechnęła się, ukazując zamias zębów kły. Źrenice jej oczu były wąskimi szparkami, jak u gada.

Pekińczyk ujadał coraz głośniej i z każdym szczeknięciem rósł coraz bardziej. Najpierw do rozmiarów dobermana, następnie lwa. Szczekanie zmieniło się w ryk.

Chłopczyk zaczął wrzeszczeć. Rodzice pociągnęli go w stronę wyjścia, prosto na strażnika, który stał jak zamurowany, wpatrując się w potwora.

Chimera była teraz tak wielka, że grzbietem ocierała się o sklepienie. Miała łeb lwa z obryzganą krwią grzywą, ciało i kopyta ogromnej kozy, wężowy ogon - a właściwie długiego na trzy metry pytona wyrastającego z włochatego zadka. Psia obroża z kryształu górskiego wciąż tkwiła na jej szyi, a na plakietce wielkości talerza dało się teraz bez trudu przeczytać: CHIMERA - WŚCIEKŁA, ZIEJĄCA OGNIEM, JADOWITA - ZNALAZCA PROSZONY JEST O TELEFON DO TARTARU, WEWN. 954.

- Oh merda! - powiedziałam po włosku, cofając się kilka kroków do tyłu.

Angel - córka bogaحيث تعيش القصص. اكتشف الآن