rozdział 12

322 11 5
                                    

Niebo nad zatoką wyglądało jak gotująca się zupa. W naszym kierunku zmierzała ściana deszczu, zamazująca kształty. Szłam tuż za chłopakami, doskonale słysząc, o czym rozmawiają. Percy właśnie pytał Grovera, czy nie przydałby się nam parasol.

- Nie. - odpowiedział satyr, nie zatrzymując się nawet na moment. - Tu nigdy nie pada, jeśli tego nie chcemy.

- Więc co to niby jest? - spytał dwunastolatek, wskazując na zbliżające się ku nam czoło burzy.

Grover niechętnie spojrzał w niebo.

- Ominie nas. Zła pogoda zawsze tak robi.

Grover mówił prawdę i Percy najwyraźniej też tak uważał.

Odkąd pamiętam nad obozem nie było ani razu pochmurnego nieba, jeśli oczywiście tego nie chcieliśmy. Te wszystkie deszczowe chmury, które pojawiały się na horyzoncie, zawracały tuż przed granicami doliny. A ostatnio było ich dość sporo.

Ale ta burza... Była ogromna i podejrzewałam, że tak łatwo nas nie ominie.

Na boisku do siatkówki dzieciaki z domku Apollina grały jak co rano z satyrami. Bliźniacy Dionizosa przechadzali się po grządkach truskawek, pomagając im rosnąć. Wszyscy zajmowali się swoimi codziennymi obowiązkami, ale wydawali się spięci. I nie spuszczali wzroku z chmur. Nie, żeby coś, ale ja także przez całą drogę do Wielkiego Domu patrzyłam w niebo, oczywiście uważając, jak idę.

Podeszliśmy całą trójką do frontowej werandy Wielkiego Domu. Dionizos siedział przy stoliku do remika w swojej tygrysio - hawajskiej koszuli i z nieodłączną dietetyczną colą, którą codziennie pił. Po drugiej stronie stołu siedział Chejron w swoim niby - wózku inwalidzkim. Grali z niewidzialnymi partnerami: część kart unosiła się w powietrzu.

- No, no. - odezwał się pan D., nie podnosząc nawet na nas wzroku. - Nasza gwiazdeczka.

Ewidentnie nazwał tak Percy'ego. Chłopak czekał, aż zacznie mówić dalej.

- Podejdź no bliżej. - powiedział pan D. do Jacksona. - I nie spodziewaj się, śmiertelniku, że padnę przed Tobą na kolana dlatego, że stary Muszlobrody jest Twoim ojcem.

- To także mój ojciec, proszę pana. - wymamrotałam, jednak Dionizos nie zwrócił na mnie najmniejszej uwagi. I w sumie dobrze. Nie chciałam kłopotów.

Chmury przecięła istna sieć błyskawic. Grzmot zatrząsł oknami domu.

- Ple ple ple. - odpowiedział burzy Dionizos.

Chejron z udanym zainteresowaniem przyglądał się swoim kartom. Grover skulił się przy poręczy, nerwowo przebierając kopytami. Oparłam się o balustradę, tak, jak przed tygodniem.

- Gdyby to ode mnie zależało... - kontynuował Dionizos. - Kazałbym wszystkim Twoim komórkom stanąć w ogniu. Następnie zamietlibyśmy popiół i byłoby po problemie. Ale Chejron najwyraźniej uważa, że to się kłóci z moją rolą na tym przeklętym obozie: mam dbać o to, żeby się wam, bachory, nie stała żadna krzywda.

- Samozapłon jest krzywdą, panie D. - wtrącił Chejron.

- Bzdura. - odparł Dionizos. - Chłopak nawet nic by nie poczuł. W każdym razie zgodziłem się hamować moje instynkty. Zastanawiam się w związku z tym, czy by Cię nie zmienić w delfina i nie wysłać do tatusia.

- Panie D.! - krzyknął ostrzegawczo Chejron.

Nie dziwiłam mi się, że tak zareagował. Kto, jak kto, ale pan D. powinien mieć jakiś szacunek do innych, szczególnie, że mowa tu o bogach, którym sam przecież jest.

Angel - córka bogaWhere stories live. Discover now