Rodzinna atmosfera

164 24 30
                                    


Dwuletni chłopiec ma duże, ciemnobrązowe oczy i włosy w tym samym kolorze. Pulchną rączką sięga po bułkę, która wraz z innymi leży na stoliku do kawy. Łapie ją, robi malutkiego gryza, a potem liże.

Zaczyna się śmiać tak rozkosznie, że czuję ucisk w żołądku.

Biegnie w moją stronę, a ja czuję przyspieszone bicie serca, kiedy zeskakuje ze stopnia oddzielającego drugą część salonu. Potem obiega masywne krzesła, które – gdyby się przewróciły – mogłyby go przygnieść.

Nie lubię tego pomieszczenia. Jest ciasne, przesiąknięte papierosami i piwem. Głupotą też. Siedzę, jakbym połknęła kij, przy stole zastawionym zimnym jedzeniem z wczorajszego wesela, który ledwo mieści się w salonie; część za stopniem – gdzie jest telewizor, fotele i kanapa takie same od dziesięciu lat – została przygotowana dla dzieci.

Franek biegnie, śmiejąc się głośno. Ten dźwięk trąca jakąś strunę w mojej duszy, o której niemal zapomniałam, że istnieje.

Odsuwam krzesło obok mnie, na które on się wdrapuje.

– Bubka – mówi niewyraźnie.

– O, bułkę przyniosłeś! – powtarzam wyraźnie. – Chcesz może, żebym ci ją posmarowała masłem?

– Mimi – odzywa się Franek.

– Tak, Mikołaj. – Kiwam głową, spoglądając na brata. Chłopak – może już mężczyzna? – posyła maluchowi uśmiech, za który niejedna dziewczyna dałaby się zabić. Ja to mam szczęście, najprzystojniejszy facet w mieście i to wcale nie takim małym, jest moim bratem. Ma pociągłą twarz, dołeczki w policzkach, gdy się uśmiecha, a kości pod głębokimi, szarymi oczami ładnie się odznaczają. Oprócz tego ma puszyste włosy, kolorem przypominające miód; zazwyczaj zostawia je w artystycznym nieładzie, tak dobrze się układają, że przed wyjściem zapomniał ich uczesać. Na szybko poprawiałam mu je w autobusie, w PKS–ie, który trząsł się na kostce brukowej, gdy jakiś miejscowy pędził, ile fabryka dała. Zdaniem Mikołaja przesadzam, bo kierowca nie jechał tak szybko, ale tak się bałam, że się rozbijemy...

Chyba patrzę na brata nieco za długo, bo pytająco unosi brwi. A ja prawie tonę w szarych oczach otoczonych lepszymi rzęsami niż moje po pół godzinnym makijażu.

– Nie, nic – mruczę uspokajająco, zerkam na Franka, który w rączce trzyma już nie bułkę, a komórkę swojej mamy.

Mikołaj wychyla się, żeby spojrzeć na ekran. Dostrzegam w jego oczach cień zaniepokojenia, kiedy chłopiec włącza YouTuba, na szczęście w proponowanych są tylko bajki i filmiki uczące liczenia. Mój brat wzdycha z ulgą, a jego ciepły oddech ogrzewa moje dłonie, które położyłam ma stole.

– O, autka! – mówię z udawaną dziecięcą radością. – Lubisz autka?

– Atka! – powtarza, a ja liczę z głosem na nagraniu, bo ten liczy po angielsku. Nie dość, że Franek jest małym królem YouTuba, to jeszcze anglojęzycznego.

– Chcesz coś do picia? – Mikołaj trąca mnie łokciem. – Bo idę po szklanki...

– A, poproszę – mruczę w przerwie w liczeniu. Zapomniałam, że u cioci wszystko trzeba sobie wziąć samemu. Rzadko zdarza się, żeby ktoś zaproponował herbatę. A czasami, gdy się poprosi, odpowiedź brzmi „w kuchni, druga szafka od lewej, czajnik stoi na kuchence". Brakuje tylko pustego „enjoy"...

Liczę, powtarzam kolory, ale w ogóle o tym nie myślę. Skupiam się na tym domu; domu, którego tak nie lubię.

Ludzie mówią, że to fajnie mieć rodzinę, na drugim końcu kraju. Ale mówią tak dlatego, że jej nie mają.

Literki z ketchupemWhere stories live. Discover now