- Zee proszę.- powiedziałem błagalnym głosem nie powstrzymując już płaczu a Malik szybko znalazł się za mną i przytulił mnie.

- Ty też nie wyglądasz najlepiej. Jesteś na skraju wykończenia. – szepnął w moją szyje.

- Jest dobrze.- zaprzeczyłem.

- Nie jest i sam dobrze o tym wiesz. Może zabiorę Melanie do nas na jeden dzień? Odpoczniesz sobie.

- Nie błagam! Nie zabieraj mi jej.- powiedziałem szlochając.

- Nie mam takiego zamiaru, ale mógłbyś sobie odpocząć.

- Została mi tylko ona. Jej brak doprowadziłby mnie do szaleństwa.

- Dobrze. Idę jeszcze do Lou jest u siebie?- zapytał a ja tylko pokiwałem głową ocierając łzy. Zabrałem się za sprzątanie po obiedzie. Włożyłem wszystkie naczynia do zmywarki i włączyłem ją. Po dziesięciu minutach usłyszałem trzaśniecie drzwi. Zaraz za rogu pojawił się wściekły mulat.

- Nie potrafię Hazz. Wybacz.- oznajmił trzęsąc się cały.

- Mówiłem bez zmian.- odpowiedziałem i posłałem mu pokrzepiający uśmiech.

- Wychodzę, bo jeszcze jestem gotów zrobić mu krzywdę.

- I tak go kochasz wiem to. Widzę w twoich oczach.

- Nienawidzę siebie za to. Na razie.- oznajmił i skierował się do wyjścia.

Ja natomiast udałem się do pokoju Melanie. Całe popołudnie spędziłem z małą na zabawie. Lou przemknął kilka razy do łazienki. Chwała bogu, że szatyn nie stracił reszty rozumu i chociaż pije. Dziennie wypija trzy a nawet cztery herbaty z mlekiem i cukrem co daje mu jakiekolwiek wartości odżywcze i trochę energii. Kiedy wieczorem uśpiłem córkę i siedziałem przy jej łóżeczku, aby jak najpóźniej pojawić się w naszej pustej sypialni usłyszałem dźwięk tłuczonego szkła w kuchni. Upewniając się, że Mel nadal śpi zszedłem powoli na dół. W kuchni zastałem Lou pochylającego się nad zbitym kubkiem.

- Daj kochanie ja to zrobię.- odpowiedziałem kucając przy nim. On zaraz odsunął się ode mnie i patrzył przenikającym wzrokiem. Zacząłem zbierać odłamki stłuczonego szkła. – Zrobić ci herbatę?- zapytałem a szatyn nadal patrzył na mnie jak na ducha.- Taką jaką lubisz najbardziej hm? Z mlekiem i dużą ilością cukru.- kontynuowałem jak gdyby nigdy nic. Wstałem i wyrzuciłem do kosza resztki po kubku i wstawiłem wodę w czajniku. Lou nadal siedział na podłodze otulając swoje nogi rękoma. Wyjąłem inny kubek z szafki i wrzuciłem do niego torebkę Earl Graya. Już miałem zalewać ją wrzątkiem, kiedy mój narzeczony zerwał się do pozycji stojącej i chciał wyjść z kuchni. Załapałem go za nadgarstek i zatrzymałem.

- Masz wypić tą herbatę.- powiedziałem ostrym tonem a Lou stanął jak wmurowany. Chyba nie spodziewał się tego po mnie. – Chcę tylko oznajmić ci, że jeśli od jutra nie zaczniesz jeść to dzwonie do Jay. Możesz się nie odzywać do mnie czy Zayna. Możesz całkowicie olać mnie i Melanie przez ten tydzień przyzwyczailiśmy się do tego, ale masz zacząć normalnie jeść. Jeśli jutro nie zjesz śniadania, obiadu i kolacji dzwonie po pomoc do twojej mamy.- oznajmiłem mu stanowczo.

- To szantaż.- wydusił z siebie zachrypniętym ledwo słyszalnym głosem.

- Odbieraj to jak chcesz. Może ona do ciebie dotrze. Zrozumiem, że jest ci przykro stratą jaką ponieśliśmy oboje. Podkreślam oboje. Nie mogę pozwolić sobie na stratę ciebie Lou a swoim postępowaniem do tego dążysz. Tego chcesz? Umrzeć?- zapytałem coraz bardziej łamiącym się głosem. Szatyn wyrwał swoją rękę z mojego uścisku i rozbił krok w tył. – W dodatku się mnie boisz. Może Jay do siebie dopuścisz.

- Ty myślisz... - zaczął ostrożnie ale głos ugrzązł u w gardle.- Ty myślisz, że się ciebie boję?- zapytał po odkaszlnięciu.

- A jak inaczej wytłumaczysz to?- zapytałem wskazując na przestrzeń między nami. Louis uniósł wzrok i spojrzał prosto w moje oczy.

- Boże Hazz.- szepnął i dwoma szybkimi krokami znalazł się w moich ramionach. Zdezorientowany objąłem jego wątłe ciało i zaciągnąłem się jego zapachem. Tak bardzo mi go brakowało. Ciało szatyna zaczęło się trząść od płaczu jaki z siebie wydobywał. Złapałem go więc i zaniosłem na kanapę. Usiadłem i usadowiłem Lou sobie na kolanach. Mężczyzna nie przestawał płakać a ja spokojnie czekałem na jego ruch napawając się bliskością naszych ciał.

- To moja wina. – powiedział po dłuższym czasie.- Gdybym był ostrożniejszy...

- Kochanie nie mów tak. Mówiłem ci już to był wypadek.

- Gdybym był ostrożniejszy.- powtarzał jak mantrę.

- Lou! Przestań!

- Jestem taki beznadziejny.- zaskomlał.

- Nie jesteś. Jesteś wspaniały. Kochamy cie. Ja, Ze, Gemm i Melanie.

- Melanie? Boże co ja zrobiłem?- powiedział tak, jakby dotarło do niego co się działo przez ten tydzień.

- To nic. Poradzimy sobie z tym. Mel trochę tęskni ale jest mała niczego nie rozumie.

- Odtrąciłem własne dziecko.- szlochał w moją koszulkę.

- Miałeś gorszy czas. Obaj mieliśmy. Już ciii.- uspokoiłem go całując go w głowę.

- Jestem wyrodnym rodzicem. Zabiłem jedno dziecko a drugie odrzuciłem. Boże.

- Lou!- uniosłem głos.- Nikogo nie zabiłeś. Jesteś najwspanialszym ojcem jakiego Melanie mogła sobie wymarzyć. Ile razy mam ci powtarzać, że to nie twoja wina. Równie dobrze mógłbym obwiniać siebie, że nie usłyszałem twojego wołania i to przeze mnie musiałeś zejść na dół.

- Nie prawda.- zaprzeczył.

- No właśnie! Taki był los. Nie możemy nikogo obwiniać.

- Przepraszam.

- Błagam cię Lou wróć do nas. Błagam.- wyrzuciłem płaczliwie a szatyn wtulił się bardziej we mnie.

- Jestem głodny.- zasugerował po chwili ciszy i posłał mi delikatny uśmiech, na który czekałem ponad tydzień.

J424CMhCw+/e

An accident that changed our lifeWhere stories live. Discover now