autentyczne przezycia ratownika górskiego cz3

163 9 3
                                    

Ok, zacznijmy od odpowiedzi na pytania, które zadawała większość z was:

• Nie chciałbym zdradzać gdzie dokładnie pracuję. Niektóre z rzeczy które tu opisałem wpędziłyby mnie w spore kłopoty, może nawet wyleciałbym przez nie z pracy, więc lepiej będzie jeżeli nie będę za dużo pisał na ten temat. Powiem tylko, że pracuję w Stanach Zjednoczonych w rejonie, który obdarzony został ogromnymi obszarami dziczy. Mowa tu o setkach mil gęstego lasu, łańcuchu górskim i kilku jeziorach.

• Schody w dalszym ciągu budzą wasze zainteresowanie, więc na szczęście dla was, mój przyjaciel ma związaną z nimi historię, która powinna was zainteresować. Napiszę o tym więcej pod koniec tego posta. Odnośnie tego czy kiedykolwiek myślałem żeby wypytać o to moich przełożonych - tak, myślałem, ale nie chcę przez to ryzykować utraty pracy. Na szczęście jeden z moich byłych przełożonych nie pracuje już jako ratownik SAR-u (Search And Rescue), więc jest szansa, że zgodziłby się cokolwiek opowiedzieć. Będę z nim rozmawiał później w tym tygodniu i dam wam znać co z tego wyjdzie.

• Jeżeli chodzi o porady jak zostać oficerem SAR-u myślę, że najlepszą radą jaką mogę dać jest kontakt z najbliższą placówką Służby Leśnej. Zobaczcie czy dostępne są jakieś kursy/szkolenia, lub jakie są wymagania. Ja pracuję tu od lat, a zaczynałem jako wolontariusz pomagający w akcjach SAR-u. To świetna praca, pomimo sporadycznych, tragicznych sytuacji i nie chciałbym robić nic innego.

Ok, czas przejść do historii:

• Pierwsza wydarzyła się na akcji na którą poszedłem zaraz po ukończeniu szkolenia, więc wszystko wówczas było dla mnie nowe. Zanim zacząłem tą pracę byłem ochotnikiem, więc miałem jakieś pojęcie czego można się spodziewać, ale dotychczas miałem głównie do czynienia z wezwaniami do poszukiwań ludzi, których ślady zostały wcześniej zauważone przez weteranów. Jako pracownik SAR-u wyruszasz do wszelkiego rodzaju zgłoszeń - od ugryzień przez zwierzęta, po atak serca. Ta konkretna sprawa, została zgłoszona wcześnie rano przez parę młodych ludzi którzy wędrowali szlakiem w pobliżu jeziora. Mąż był bardzo rozhisteryzowany, a my nie mogliśmy dojść do tego co się stało. W tle słychać było wrzeszczącą kobietę, a on błagał nas byśmy przybyli jak najszybciej. Kiedy tam dotarliśmy, zobaczyliśmy go trzymającego swoją żonę, która z kolei trzymała coś w swoich ramionach, wydając z siebie niemal zwierzęce krzyki. Kiedy mąż nas zobaczył, krzyknął byśmy im pomogli, a najlepiej sprowadzili karetkę na miejsce. Oczywiście nie dało się wysłać karetki na górski szlak, więc zapytaliśmy czy jego żona potrzebuje pomocy, czy też będzie mogła iść o własnych siłach. Mężczyzna dalej był roztrzęsiony, ale udało mu się powiedzieć, że to nie ona potrzebuje pomocy. Podczas gdy jeden z weteranów próbował go uspokoić, ja podszedłem do kobiety i zapytałem co się dzieje, ale ona jedynie kiwała się w przód i w tył trzymając coś, piszcząc w kółko. Kucnąłem i zobaczyłem, że cokolwiek trzyma, pokryte jest krwią. Wtedy zauważyłem chustę do noszenia dziecka na jej ramieniu, a moje serce stanęło. Wypytując ją o to co się stało, tak jakby delikatnie rozchyliłem jej ramiona żeby zobaczyć co tak naprawdę trzyma. To było jej dziecko, oczywiście martwe. Jego główka była wgnieciona z jednej strony, a całe ciało pokryte było zadrapaniami. Widywałem wcześniej ciała zmarłych, ale coś w całej tej sytuacji mocno mnie dotknęło. Chwilę zajęło mi dojście do siebie, po czym podszedłem do weterana stojącego najbliżej mnie. Powiedziałem mu, że chodzi o martwe dziecko, a on poklepał mnie po ramieniu i powiedział, że się tym zajmie. Godzinę zajęło nam przekonanie kobiety, żeby pozwoliła nam zobaczyć dziecko. Za każdym razem kiedy chcieliśmy je odebrać załamywała się mówiąc, że nie możemy go wziąć, że wszystko będzie dobrze jeżeli tylko zostawimy je w spokoju i pozwolimy jej (matce) mu pomóc. W końcu weteranom udało się ją przekonać do oddania ciała. Zabraliśmy je do punktu medycznego, ale kiedy zjawili się ratownicy, powiedzieli, że nie było jakiejkolwiek szansy na uratowanie dziecka. Zmarł natychmiast z powodu urazu głowy jakiego doznał. Moją dobrą znajomą była jedna z sióstr pracująca w szpitalu do którego przywieziono małżeństwo. Opowiedziała mi później co wtedy stało się w lesie. Para spacerowała z dzieckiem w chuście. W pewnym momencie zatrzymali się, bo dzieciak zaczął marudzić. Ojciec wziął go na ręce. Stanął na brzegu stosunkowo niedużego wąwozu zaraz przy szlaku. Mama podeszła żeby stanąć obok nich, ale potknęła się, wpadła na swojego męża, który upuścił dziecko prosto do wąwozu. Dziecko upadło z niecałych 7 metrów, wprost na skały na dnie. Ojciec pospieszył na ratunek, ale stracił równowagę i upadł prosto na główkę dziecka, które w tym momencie było już martwe. Dziecko miało jedynie 15 miesięcy. Cholernie dziwaczny wypadek. Seria zdarzeń która zakończyła się w najgorszy możliwy sposób. To była prawdopodobnie najokropniejsze wezwanie na jakim byłem.

𝖘𝖙𝖗𝖆𝖘𝖟𝖓𝖊 𝖍𝖎𝖘𝖙𝖔𝖗𝖎𝖊Where stories live. Discover now