44. Nie wierzę, że ona tutaj jest...

4.1K 240 362
                                    

Od tamtego czasu minęło szesnaście dni. Tak, liczę je, ponieważ naprawdę nie mogę doczekać się aż na świat przyjdzie moja córka. Za pięć dni wypada czwartego listopada, choć zobaczymy, czy mała Raisin będzie już chciała opuścić mój brzuszek, ponieważ Lottie na ostatnim badaniu wspominała, że pierwszaczki często rodzą się chwilę po planowanym terminie. Byłem już taki podekscytowany! Oczywiście Louis nie pozwalał mi praktycznie wstawać, aż do dzisiejszego dnia, kiedy wręcz wybłagałem od niego byśmy poszli do parku.

– Nie jest ci za zimno, kochanie? – zapytał po raz enty, kiedy szedłem z lekko wygiętym jak zawsze kręgosłupem, z dłonią ulokowaną na moich ogromnym brzuszku.

– Jest idealnie, Loubear. Dałeś mi dwa swetry i kurtkę.

Nie mogąc się powstrzymać przewróciłem rozkosznie oczkami, trzymając dłoń mojego chłopaka. Na tych moich widniały rękawiczki, które Louis wręcz kazał mi założyć. Sam oczywiście tego nie zrobił, mówiąc że to ja jestem najważniejszy. Czasem przesadzał, ale z rozczuleniem widziałem, że i on z dnia na dzień coraz bardziej wyczekiwał naszej córki. Zastanawiałem się, czy wciąż będzie tak opiekuńczy w stosunku do mnie, gdy Raisin się urodzi.

– Kiedy już wrócimy do domu wymasujesz mi krzyż? Mam wrażenie, że z każdą godziną brzuch coraz bardziej mi ciąży – skrzywiłem twarz.

– Oczywiście, przecież wiesz.

Mijaliśmy mały strumyk, w którym pływały kaczki. Zdziwiłem się, przecież mamy już zimę! Pociągnąłem Louisa w stronę stawiku, by móc przyjrzeć się zwierzątkom z bliska.

– Czy im nie jest zimno? – spytałem głupio, patrząc na długie rzęsy Louisa, obserwowałem jego profil z leniwym uśmiechem rozciągającym się na mojej twarzy. Miał lekko zarumienione policzki od zimnego wiaterku.

– Nie, Harry. Kaczki nie mają w swoich ciałkach nerwów, więc zwyczajnie nie czują, że właśnie pływają po lodowatej wodzie.

– Cholera, szkoda, że nie mam przy sobie ziaren, bo z chęcią bym je nakarmił... – westchnąłem.

– Wrócimy tu, gdy będzie już ciepło. Ta zima doprowadza mnie do szału – burknął, wydymając dolną wargę. – Cholernie nienawidzę, gdy jest tak chłodno – swoje słowa podkreślił udawanym dreszczem. Zachichotałem, nadal patrząc w stronę strumyka. Zauważyłem kilka małych kaczuszek i jedną osamotnioną.

– Gdzie jest jej mama? – zmarszczyłem w zmartwieniu brwi, pokazując chłopakowi płynącą na środku strumyka kaczkę.

– Patrz... płynie tam, dalej. Z całą kaczą rodzinką – powiedział chłopak, skinając głową. Rzeczywiście niedaleko małego kaczątka ujrzałem całą ptasią rodzinę. Uśmiechnąłem się widząc jak mała, żółta kaczuszka podpływa do swojego rodzeństwa otrzepując skrzydełka.

– Przypomina mi trochę mnie – szepnął. – Zawsze byłem bardziej oddalony od swojej rodziny, ale... jak widać i tak koniec końców do niej wróciłem... – uśmiechnął się do mnie czule.

Ta chwila była bardzo powolna i przyjemna, dopóki ze znienacka w jednej chwili nie poczułem jak ktoś w nas uderza. Gdyby nie mocny uścisk Tomlinsona na mojej talii niechybnie bym się przewrócił przez wysokiego szatyna, który wpadł na naszą dwójkę, wylewając większość swojej kawy na Louisa.

– O mój... strasznie was przepraszam, cholera!

Chłopak wyglądał na niewiele starszego ode mnie. Miał lekki zarost, a jego włosy były zbliżone kolorem do tych Louisa, jednakże były krótko ścięte i postawione do góry. Patrzył na nas ciemnymi oczami, pełnymi żalu. To, że Louis się zdenerwował jest niedomówieniem, ponieważ moment później zaczął krzyczeć na mężczyznę.

Raisin • Larry StylinsonOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz