Rozdział pierwszy

247 20 3
                                    

[Piętnaście lat temu]

-Yeo! - Lekki krzyk niósł się echem po opustoszałej sali, kiedy wspomniany chłopiec uniósł głowę znad ziemi. Czuł się lekko zirytowany, gdyż odnalazł spokój w swej samotności na zaledwie kilka minionych minut, jednakże widok najbliższego przyjaciela zawsze pocieszał go w chwilach największej agonii. Jego serce jednak opadło niemalże zaraz po tem, kiedy dostrzegł tuż obok niego wysoką, dobrze zbudowaną sylwetkę - Hej, co tu robisz sam? - Spytał Wooyoung, nieco przeczesując swoje brunatne włosy delikatną dłonią, nim zatrzymał się o kilka kroków przed jasnowłosy lisem, przyglądając mu się uważnie.

Młodszy chłopiec był zawsze pełen energii, żyjąc w swym nieskończonym optymizmie, co było zupełnym przeciwieństwem tego, co reprezentował Yeosang. Jego długi, ciemny ogon w odcieniu brunatnego dębu, perfekcyjnie reprezentował jeden z trzynastu elementów, który był pisany zwykłym lisom, takim jak oni. Sylwetkę miał zaś szczupłą i ładnie wyrzeźbioną, aby perfekcyjnie wpasować się w walory jego dzikiej strony urody, kiedy chytre oczy niekiedy połyskiwały złotym promykiem psikusa w swym dogłębnym brązie tęczówek.

U jego boku stał zaś wyższy o kilka cali mężczyzna z włosami ciemnymi jak najmroczniejsza część rozległej nocy i ramionami znacznie szerszymi, co budziłoby postrach i przerażenie, gdyby nie iście szczenięce oczy wypełnione po brzegi troską i niepewnością.

-Przyprowadziłem kogoś i bardzo mi zależy, żebyś go poznał - Wyznał chłopiec, nie oczekując, iż jasnowłosy mężczyzna odpowie na wcześniej zadane mu pytanie... nigdy tego nie robił. Dostrzegając akceptację w oczach siedzącego lisa, odwrócił się lekko tak, aby stanąć pomiędzy zgromadzoną dwójką nieznajomych, nim uśmiechnął się ciepło - Yeosang, to moja bratnia dusza San.

Trzy ostatnie słowa wbiły okrutny sztylet w złamane serce młodego chłopca, jednakże i tak uśmiechnął się na prawdziwe szczęście swojego przyjaciela, który teraz zapewne porzuci go na rzecz swojej prawdziwej miłości. I było to doskonałe. Najcudowniejszy dar, jaki mógł otrzymać ich gatunek. Zapewnienie, iż zawsze jest ktoś, kto będzie cię kochać dogłębnie, wspierać w najtrudniejszych chwilach twego życia, pocieszać, jak najczulszy kochanek. To pozwalało im żyć w ufności, budować prawdziwe relacje, niesplamione płatkiem zdrady, bólu, strachu, nienawiści do siebie samego. I to było przepiękne w oczach Yeosanga.

Jednakże dotąd on i Wooyoung byli jedynymi, którzy zostali samotni, pozbawieni tego przywileju pomimo tak późnego wieku dorastania... A teraz... cóż, Yeosang pozostał jedynym... Przeklętym w swej niedoli samotności.

-Gratuluję - Szepnął głosem, modląc się, aby jego ból i rozczarowanie było stłumione w prawdziwym wydźwięku, jednakże sądząc, jak oczy jego przyjaciela przygasły lekko w swej ekscytacji, wiedział, iż zawiódł. Pozwolił więc sobie usunąć się w kąt i zniknąć, aby pozostawić prawdziwych kochanków samych w sobie - Muszę już iść, ale mam nadzieję, że wasza droga będzie usłana różami - Mruknął, starając się podtrzymać krzywi uśmiech, choć był to stek bzdur... a przynajmniej pierwsza część jego słów. Nie spieszyło mu się nigdzie. W zasadzie nawet nie miał dokąd iść, oprócz miejsca, gdzie desperacko wypłakiwał swe żale i bóle, odkąd pierwszy znany mu lis posiadł już swego najbliższego sercu.

Ukłonił się lekko, nim ruszył przed siebie, ignorując lekkie zawołanie Wooyounga, który rozpaczliwie pragnął wezwać jego imię. Potrzebował samotności teraz bardziej, niż kiedykolwiek przed tem, umknął więc przed tłumem, który poruszał się po zaciemnionych już zakątkach między chatami, świętując wzniośle nowo powstałą parę, nim uciekł poza granice chat, niemalże biegnąc ku niewielkiemu uniesieniu w ziemi. Wierzchami swych dłoni naprzemiennie starał się otrzeć okrutne ślady płynących, słonych łez, jednakże i ta próba pławiła się w swym niepowodzeniu, więc przestał. Przestał dokładnie tak samo, jak pragnął przestać oddychać.

Ulga dopadła go dopiero w chwili, gdy padł na kolana przed wzniosłą wierzbą, spoglądając spomiędzy jej płaczących gałęzi na iskrzący w oddali księżyc.

-Dlaczego ja? - Łkał lekko głosem zbolałym i pełnym smutku, nie potrafiąc zdzierżyć już swojej samotności. Pomimo iż ludzie mówili, że księżyc są łącznikami pomiędzy prawdziwymi duszami, Yeosang przestawał w to wierzyć. Była to głupia legenda, by składać słowa gwiazdom, aby jeden z ginko przeniósł je na drugą stronę twej więzi, powierzając go tym, którzy byli godni ich usłyszeć. Ale jeśli tak, to czemu słowa białego lisa nigdy nie zostały wysłuchane? Przez tak wiele lat przychodził pod to samo drzewo co noc, pomimo choroby, bólu, zmęczenia, ofiarowując swe słowa... głosząc swą miłość, i czy naprawdę nie było nikogo, kto był godnym je wysłuchać? - Dlaczego do mnie nie przyszedłeś? Dlaczego pozwalasz, bym dłużej siedział samotny, gadając do jakiegoś głupiego księżyca? - Warknął, niemalże krzycząc spomiędzy swego płaczu, krztusząc się własnymi łzami, nim opadł. Usiadł na skalanej rosą ziemi, spoglądając błyszczącymi oczyma w kierunku ogromnej kuli - Nie słyszysz mnie? Czy kiedy kiedykolwiek słyszałeś? Pławię się w złudnych nadziejach, że jesteś gdzieś po drugiej stronie... ale... czy na pewno tam jesteś? Może to tylko wymysł mojej imaginacji, a ja już na zawsze pozostanę samotnym - Westchnął, czując, jak jego gardło kurczy się w bólu - Poczekam tu. Poczekam, aż albo przyjesz ty, albo ma śmierć.

Łagodnie oparł swe plecy o pień drzewa, czując, jak kora drapie jego gładką skórę, nim podciągnął kolana pod swoją piersi, układając na nich głowę.

Zasnął tak, oczekują błogiego rozczarowania.

The other half of the soul //SeongSangWhere stories live. Discover now