ROZDZIAŁ 10.2

95 16 23
                                    

Gwałtownie usiadł na twardej podłodze.

Znajdował się pośród morza tańczących ludzi, a dokładniej ich stóp. Byli tak blisko. Za blisko. Zaraz zostanie zmiażdżony. Z trudem, na czworaka zaczął przedzierać się pomiędzy nimi, oddychając ciężko. Ku jego przerażeniu, nie dostrzegł nigdzie końca parkietu. Zagłębiał się w las tańczących stóp, coraz dalej i dalej. Od hałasu i neonowych świateł, zaczęła go boleć głowa. Wszystko było zbyt chaotyczne. Dalsze starania, wydawały się bezcelowe.

Był zbyt zagubiony, żeby wyjść z tego w co się wpakował. Był w tym zbyt głęboko, żeby wypłynąć na powierzchnię. Na jego skórze zaczęły pojawiać się siniaki. Ktoś go kopnął, ktoś nadepnął na jego palce, ktoś się o niego potknął. Nie mógł nawet wstać na własne nogi. Czuł jakby cały metaforyczny ciężar, który w tamtym momencie nosił na swoich barkach, zamienił się w fizyczny. Chciał się poddać. Był tak zmęczony. Wiedział, że jeśli się zatrzyma, szybko zostanie zadeptany, zmiażdżony, zgnieciony. Wiedział, że chwila odpoczynku jest równoznaczna ze śmiercią. Z jego śmiercią. Nie myślał o tym.

Spojrzał w sufit, w nadziei, że zobaczy na nim coś, co wskaże mu bezpieczną drogę do wolności. Zakręciło mu się w głowie. Zamiast lamp i betonu, zobaczył nad sobą czarne niebo. Wyróżniał się na nim tylko ogromny, biały napis „Heaven's door". Miał ochotę się wybuchnąć śmiechem. Wrócił tu. Może po prostu nigdy stąd nie uciekł. Może był w tym miejscu cały czas, tylko go nie rozpoznał. Wszystkie jego starania, poszły na marne. Nigdy z tego nie wyszedł. Nigdy z tego nie wyjdzie.

Mógł się poddać. Mógł przestać próbować. Wszystkie dalsze starania były skazane na porażkę. Nie miał szans. Wszystkie przepadły, kiedy pierwszy raz się tu pojawił. Wtedy nie wiedział, że to początek jego końca. Moment w którym zaczął umierać. Powoli i niezauważalnie.

Jego kończyny zaczynały coraz ciężej pracować. Powieki robiły się coraz cięższe. Poddawał się. Przestawał walczyć. Nie chciał dalej walczyć.

Nagle, przed jego oczami rozbłysło białe światło. Mógł iść w jego stronę. Mógł się uratować. Mógł podążać za znajomym głosem, wołającym jego imię.

Tylko, czy chciał?

***

- Harry!

Podniósł się gwałtownie na łóżku i gorączkowo rozglądał się dookoła. Znajdował się w swoim pokoju. Był bezpieczny. To był sen. Tylko sen. Nie wrócił tam.

- Spokojnie, oddychaj – obca dłoń wylądowała na jego ramieniu i potarła je w uspakajającym geście. Nawet nie zauważył, że wstrzymywał oddech. – Masz – do jego rąk trafiła szklanka wody, a on przyjął ją z wdzięcznością, wpatrując się w jeden punkt przed sobą.

Doświadczał tego dziwnego uczucia odrealnienia. Wiedział gdzie jest, jednak jednocześnie tego nie odczuwał. Jego umysł ciągle znajdował się w tamtym miejscu. Musiał się skupić.

Pięć rzeczy, które mógł zobaczyć. Szafa, łóżko, drzwi, okno, Louis.

Cztery rzeczy, które mógł dotknąć. Kołdra, szklanka, materac, Louis.

Trzy rzeczy, które mógł słyszeć. Tykanie zegara, własny oddech, głos Louisa.

Dwie rzeczy, które mógł poczuć. Przeciąg pomiędzy oknem a drzwiami, dłoń Louisa na jego ramieniu.

Jedna rzecz, którą mógł posmakować. Woda.

Zamknął oczy i ponownie głęboko odetchnął. Ta metoda wielokrotnie pomagała mu się uspokoić i wrócić do rzeczywistości. Działała w wielu przypadkach, powinna zadziałać i teraz. Przejechał delikatnie wolną ręką po własnej skórze i delikatnie się uszczypnął, tak na wszelki wypadek. Nic się nie stało. Był w domu.

Hopelessness | l.sWhere stories live. Discover now