piętnaście

94 15 11
                                    

     W sobotę rano wsiadłem w samochód i ruszyłem w stronę Charlotte. Mama szykowała obiad na czwartą, więc miałem wystarczająco dużo czasu, żeby się nie spieszyć. Z każdym kolejnym kilometrem czułem się coraz bardziej zdenerwowany ale też podekscytowany. Byłem ciekaw, jak rodzice zareagują na Karen i fakt, że przyprowadziłem kogoś do domu.

     Włączyłem radio i chwilę później je wyłączyłem. Nie byłem fanem muzyki radiowej, typowo popowej, produkowanej pod trendy. Lubiłem stare kawałki. Odpowiadało mi ich brzmienie, prostota ale też to, w jaki sposób artyści opowiadali w nich historie. Wiem, że w dzisiejszej muzyce zdarzają się artyści, którzy mają ambicje i tworzą coś wartościowego, ale jest ich zdecydowanie mniej. A stara muzyka, ona miała duszę. Była jak przyjaciel, który wyciągał pomocną dłoń w chwilach słabości, i który śmiał się razem z tobą. Miłość do muzyki sprzed paru dekad wpoili we mnie rodzice, jakżeby inaczej, ale sam nauczyłem się kochać ją na swój własny sposób. Podłączyłem telefon do radia i włączyłem coś Cohena*. Był jednym z moich ulubionych.

     Koło pierwszej byłem już w Charlotte. Umówiłem się z Karen w tym samym parku, w którym spotkałem grającego na gitarze śpiewaka. Usiadłem na ławce. Nie było gorąco, ale wystarczająco ciepło, by ludzie przechadzali się w krótkich spodenkach i sukienkach. Znów mijało mnie wiele par. Wszyscy wydawali się szczęśliwsi, kiedy ich twarze oświetlało popołudniowe słońce. Karen przyszła po piętnastu minutach. Przytuliła mnie na powitanie, zupełnie jakbyśmy znali się już dłużej.

     - Cieszę się, że zadzwoniłeś – powiedziała, kiedy szliśmy w stronę samochodu.

     - Ja też – odpowiedziałem krótko. Zdałem sobie sprawę, że nie miałem pojęcie, o czym z nią rozmawiać. Zacząłem pytać się w myślach, dlaczego właściwie zaprosiłem ją do siebie, zupełnie jej nie znając.

     - Nigdy nie byłam w...

     - Abingdon – dokończyłem.

     - Właśnie! Właściwie, to nigdy nie byłam w innym stanie. Rzadko opuszczam Charlotte.

     - Poważnie? Wydawało mi się, że jesteś osobą, która lubi przygody.

     - Serio? Dlaczego? – właśnie Jack, dlaczego?

     - Um... nie wiem. Po prostu. Wydajesz się fajna i no... taka otwarta. – Boże, jeśli cały ten dzień miał polegać na robieniu z siebie durnia, świetnie mi szło.

     - To miłe – zaśmiała się. – Lubię przygody, ale nie mam na nie zbytnio czasu. I pieniędzy. Ani kogoś, z kim mogłabym je przeżywać. Pracuję w tej kawiarni już drugi rok żeby zarobić na studia. Męczy mnie to i naprawdę ogromnie się ucieszyłam, kiedy zadzwoniłeś.

     - Co takiego studiujesz? – zapytałem. Miło było słuchać jej głosu. Im dłużej siedziała obok, tym lepiej się z nią czułem.

     - Administrację. Jakoś tak spontanicznie stwierdziłam, że chciałabym to robić. Przez dwa lata nie zmieniłam zdania, więc może uda mi się dotrwać do końca – zaśmiała się głupiutko.

     - Nie spodziewałem się po tobie takiego kierunku.

     - Nie? Czemu? Pewnie masz mnie za kolejną pustą blondynkę...

     - Nie! To nie tak... po prostu myślałem, że... no nie wiem, robisz coś bardziej kreatywnego, w sensie... no, projektujesz jakieś ubrania, albo może śpiewasz. Nie chciałem cię urazić, przepraszam.

     - W takim razie, dzięki. Nie przepraszaj. Ludzie często wyobrażają mnie sobie inaczej – uśmiechnęła się. Siedzieliśmy w ciszy parę minut. Droga nie była ruchliwa, jechało się całkiem przyjemnie. Za oknem zaczęło się chmurzyć, chociaż nie wydawało mi się, żeby miało padać. Karen oglądała okolicę, jakby widoki były niesamowicie piękne. Nie były.

z zamkniętymi oczamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz