jedenaście

108 21 7
                                    

     W drugim tygodniu sierpnia wybrałem się z mamą na zakupy. Wymyśliła sobie, że powinienem kupić nowe ubrania przed wyjazdem, żebym – jak to powiedziała – wyglądał jak człowiek. Może miała w tym trochę racji; na ten moment nie zachęcałem swoim wyglądem. Szerokie dżinsy, które nosiłem niemal codziennie, sprane koszulki, które już dawno powinny wylądować w koszu i trampki, których podeszwa powoli się rozpadała. Brzmiało nieciekawie, prawie jak opis bezdomnego, ale ja po prostu czułem się w tym w porządku. Ale słowo się rzekło i musiałem zmienić garderobę.

     Pojechaliśmy do najbliższego sklepu odzieżowego, w którym pracowała znajoma mamy, Betty. Czasem mijałem ją na ulicy podczas spacerów. Zawsze machała mi, kiedy tylko mnie zobaczyła. Była wysoką, całkiem tęgą blondynką z dużymi dłońmi i nieco kartoflanym nosem. Jej imię, urocze i delikatne, zupełnie do niej nie pasowało. Ale była miła i tak samo miło patrzyło jej z oczu.

     Z mamą znały się już parę lat, od kiedy razem pracowały w szpitalu przy przypadku pewnej staruszki z zapaleniem płuc. Nie wiem, jak dokładnie brzmiała ich wspólna historia, ale polubiły się bardzo i czasem spotykały na pogaduszki. Nie żeby to była przyjaźń, mama nie miała przecież czasu na tak zażyłe relacje, ale zawsze miło było patrzeć, jak wychodzi z domu z butelką wina w ręce, rzucając krótkie „nie czekajcie na mnie z kolacją". Wymienialiśmy wtedy z tatą spojrzenia. Myślę, że obaj cieszyliśmy się, że umiała w tym wszystkim znaleźć sposób na oderwanie się od rzeczywistości.

     Sklep nie był duży, nazwałbym go raczej kameralnym butikiem. Właściwie to tak się właśnie nazywał – Kameralny Butik Betty. Niezbyt kreatywne, ale całkiem chwytliwe; zostawało w głowie. Na wejściu uderzył mnie mocny waniliowy zapach, zapewne wydzierający się z zapalonych wszędzie beżowych świec. W środku było całkiem przytulnie, choć elementy wystroju nijak do siebie nie pasowały – brązowe fotele, losowo porozstawiane po pomieszczeniu, stolik na którym leżał żółty obrus i stosik magazynów, dywan z długim włosiem, przykrywający paskudną podłogę z płytek i ściany w kolorze brudnego różu. Ubrania, w przeciwieństwie do większości sklepów z odzieżą, w których wszystko wisiało na wieszakach, tu poukładane były na drewnianych regałach. Nie byłem pewny, czy to do końca praktyczne rozwiązanie, ale to nie mój sklep, bym mógł się wtrącać. Mama przywitała się z Betty i odesłała mnie w głąb sklepu ze słowami: „Rozejrzyj się, zaraz przyjdę". Czasami traktowała mnie zupełnie, jakbym nadal miał dziesięć lat. Mimo wszystko poszedłem zrobić rozeznanie.

     - Tylko trzymaj się z dala od tych okropnych spodni – krzyknęła za mną.

     - Tak jest! – odkrzyknąłem, zawracając od regału.

     Jeśli nie „te okropne spodnie", to co? Usiadłem w fotelu, przywołując pamięcią osoby w moim wieku i to, co nosiły. Wąskie spodnie, wyglądające jakby blokowały przepływ krwi, podarte koszulki, a jak nie, to ogromnych rozmiarów bluzy i kurtki. Nie byłem fanem żadnej z tych rzeczy. Pomyślałem, że idzie jesień, po niej przyjdzie zima, a te w Nowym Jorku są znacznie cięższe niż w Abingdon. Wstałem i podszedłem do regału ze swetrami. To była jedyna część mojej garderoby, której mama nie krytykowała. Wyjąłem ze stosu ubrań pierwszy lepszy sweter i rozłożyłem go. Był całkiem ładny, niezbyt gruby, bawełniany według metki, ciemnogranatowy, bez żadnych nadruków czy wstawek. Prosty i zwyczajny, tak jak ja. Poszukałem swojego rozmiaru i wrzuciłem go do koszyka. Chwilę później znalazłem kolejną rzecz, która mi się spodobała – ciemnoszare spodnie z prostą nogawką, bez dziur na kolanach i błyszczących dodatków. Postanowiłem pójść tropem tych dwóch rzeczy i w efekcie szybko zapełniłem koszyk nowymi ubraniami w stonowanych, chłodnych i ziemistych kolorach. Swetry, bluzki z długim i krótkim rękawem, spodnie, jakiś szalik i czarna kurtka. Zajęło mi to może pół godziny. Mama nadal stała przy Betty, więc usiadłem, przysłuchując się ich rozmowie.

z zamkniętymi oczamiOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz