siedem

153 22 10
                                    

     W trzecim tygodniu wakacji wybrałem się za miasto. Poprosiłem tatę, by pożyczył mi samochód. Nie byłem najlepszy w prowadzeniu auta, bo wszędzie zwykle chodziłem piechotą. Czułem się nieco niepewnie za kierownicą, ale przecież to miały być wakacje, w których zmieniałem swoje życie. Postanowiłem rzucić się na głęboką wodę i pojechać do Charlotte. Trzy godziny jazdy w jedną stronę.  

     Ostatni raz byłem tam, kiedy odwoziliśmy June na lotnisko. Nie wspominam tego najlepiej. Miasto samo w sobie było duże i dosyć głośne. Zupełnie inne niż to, w którym się wychowywałem, choć jednocześnie bardzo podobne.

     Na zewnątrz było bardzo gorąco. Klimatyzacja chodziła bez przerwy, ale zdawała się w ogóle nie działać. Po piętnastu minutach w samochodzie zacząłem zastanawiać się, co strzeliło mi do głowy, kiedy rano zakładałem dżinsy. Włączyłem radio, ale nie mogłem trafić na nic znośnego. Same popowe kawałki, które nijak mi nie pasowały. Jechałem więc w ciszy, przysłuchując się dyszącej klimatyzacji. Droga była prosta i całkiem przyjemnie było prowadzić samemu. Czułem się inny niż zawsze. Trochę prawdziwszy.

     Kiedy po dwóch godzinach dojechałem na miejsce, zacząłem zastanawiać się, co tak naprawdę mogę tu robić. Postanowiłem pójść do kina, chociaż równie dobrze mogłem pójść do kina u siebie. Film, którego tytuł jakoś mi umknął, okazał się nudny i wyszedłem w połowie, żałując, że wydałem na bilet tę parę dolarów. Przechodząc obok kasjerki złapałem jej przepraszające spojrzenie. Uśmiechnąłem się do niej.

     Uznałem, że przejdę się po mieście i spróbuje zrozumieć jego funkcjonowanie. Gdzie nie spojrzałem, wznosiły się wieżowce, błyszczące od słońca. Ich wysokość była przytłaczająca, ale im dłużej przechadzałem się między nimi, tym swobodniej się czułem. Było w nich coś fascynującego.

     Koło południa zaszedłem do kawiarni na herbatę, bo słońce prażyło tak mocno, że nie dało się wytrzymać. W środku było całkiem przytulnie. Podobały mi się fotele, niesamowicie miękkie, z żółtym obiciem. Całe wnętrze zachowane w stylu raczej rustykalnym zachęcało do przebywania w nim. Obsługa też wydawała się bardzo miła. Kelnerka, która przyniosła mi moje zamówienie była niewysoką blondynką z niesamowicie dużym uśmiechem. Kiedy do mnie podeszła zauważyłem, że jej brązowe oczy błyszczały zupełnie jak wieżowce za oknem.

     - Podać coś jeszcze? – zapytała, stawiając filiżankę na stoliku.

     - Um... dziękuję, nie trzeba.

     - W takim razie życzę smacznego.

     - Dziękuję – powtórzyłem. Z pozoru prosta rozmowa, ale poczułem się zakłopotany sposobem, w jaki ta dziewczyna na mnie patrzyła. Nie wiem dokładnie, dlaczego. Może było coś krępującego w jej ogromnym uśmiechu. Herbata smakowała zupełnie zwyczajnie, ale miło było coś wypić w taki upał. Czekając na rachunek, znalazłem w Internecie park, do którego postanowiłem pójść potem.

     Po paru minutach kelnerka przyniosła rachunek. Sięgnąłem po niego, żeby zapłacić, a ona nadal stała przy stoliku, jakby czekała na coś więcej, niż napiwek. Zauważyłem, że na odwrocie kartki widniał numer. Spojrzałem na nią zdziwiony.

     - Jesteś słodki – powiedziała, cały czas pokazując zęby. Uśmiechnąłem się do niej niezręcznie i bez słowa wyłożyłem pieniądze na stolik. – Zadzwonisz?

     - Ja... - zająknąłem się, bo nie przywykłem do takich sytuacji. Nikt nigdy wcześniej nie powiedział mi czegoś takiego. Zdawało mi się, że nigdy nie wzbudzałem zainteresowania u kogokolwiek, dlatego ta sytuacja była dla mnie zupełnie nowa. – Jasne, zadzwonię, tak myślę – powiedziałem w końcu, a dziewczyna, ku mojemu zdziwieniu, uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

     - Jestem Karen.

     - Jack.

     - Muszę wracać – mruknęła niezadowolona i machnęła mi ręką w geście pożegnania. Zaśmiałem się do siebie. Zwinąłem rachunek i włożyłem go do kieszeni. Na zewnątrz nadal było paskudnie gorąco, ale cały ten incydent z kelnerką sprawił, że byłem pozytywnie nastawiony na resztę dnia.

     Szedłem chodnikiem, mijając kolejnych ludzi wpatrzonych w ekrany telefonów, czytających książki, rozmawiających z kimś idącym obok. Zadziwiało mnie, jak tłoczno było tu w porównaniu z moim miastem. Mimo tak dużej ilości ludzi, każdy wydawał się iść swoją własna ścieżką, jakby niewidzialnym torem, wyznaczonym specjalnie dla niego. Nikt na siebie nie wpadał, nikt nie zbaczał ze swojej drogi. To była kolejna zaskakująca cecha dużego miasta. Wyciągnąłem telefon i zapisałem w nim numer z rachunku. Zapisałem ją, jako Kelnerka Karen. Uznałem, że to zabawne.

     Nie wiem, ile czasu zajęło mi znalezienie drogi do parku, ale byłem niesamowicie zadowolony z siebie, kiedy ledwo dysząc od upału udało mi się usiąść w cieniu drzew. Pomyślałem, że mógłbym tam siedzieć już zawsze. Po paru minutach jednak wstałem i ruszyłem przed siebie. Po drodze mijałem wiele par. Trzymali się za ręce, całowali, śmiali się i wyglądali na szczęśliwych. Od patrzenia na nich robiło mi się jeszcze cieplej. Jednocześnie, za każdym razem, kiedy mój wzrok powędrował na którąś z par, czułem ukłucie zazdrości, bo ja tego nie miałem. Nie miałem nikogo takiego. Moje myśli momentalnie odbiły się od tych dobrych do tych, które mnie martwiły. Zacząłem zastanawiać się, co by było, gdyby Maisie nie wyjechała. I czy wszystko byłoby inaczej, gdybym pożegnał się z nią, kiedy wyjeżdżała? Od dawna o tym nie myślałem. O niej. Cała ta sprawa była dla mnie drażliwym tematem, nawet w rozmowie z samym sobą. Było mi zwyczajnie wstyd, że tak szybko pozwoliłem temu odejść, całej tej relacji. Dzwoniła do mnie tyle razy, a ja nie miałem odwagi z nią rozmawiać, bo ciągle bolały mnie jej słowa. I to, że nie było jej obok. W końcu przestała dzwonić, a ja nauczyłem się żyć ze świadomością, że więcej jej nie zobaczę.

     Oderwałem się od tych myśli, słysząc dźwięki gitary. Chwilę później dołączył do nich lekko zachrypnięty głos i tekst piosenki, której nie znałem. Spodobała mi się. Podszedłem bliżej, zupełnie jak parę innych osób. Gość, który grał, wyglądał na nieco ponad trzydzieści lat i wydawał się być sympatyczny. Jego głos, choć zachrypnięty, nie był ostry, wręcz przeciwnie – delikatny i ciepły. Gitara, najprawdopodobniej akustyczna, idealnie zgrywała się z jego brzmieniem. Stałem obok paru osób w półkolu otaczającym śpiewaka i bujałem się do rytmu. Nagle znikąd pojawił się jakiś młody chłopak, który wyciągnął śmiało dłoń w stronę staruszki stojącej obok mnie i poprosił ją do tańca. Nie mogłem uwierzyć, że faktycznie się zgodziła. Nie tańczył dobrze i to zdecydowanie ona prowadziła, ale wyglądał, jakby zupełnie go to nie obchodziło. Tańczyli, śmiejąc się jakby znali się całe życie. To było naprawdę niesamowite.

     Kiedy gość z gitarą skończył grać kawałek, wszyscy zaczęli klaskać. Jedni swoje brawa kierowali w stronę wykonawcy, inni – w tym ja – w stronę tancerzy- amatorów. Chłopak po skończonym tańcu  pocałował staruszkę w dłoń i odprowadził tam, skąd ją porwał.

     - Dziękuję panience za cudowny taniec – powiedział nonszalancko, na co staruszka zaśmiała się głośno i pokręciła tylko głową. Cała ta sytuacja była dla mnie tak abstrakcyjna, że nie do końca wierzyłem, że naprawdę się zadziała.

     Cały dzień przechadzałem się po mieście, zaglądając do księgarni, kawiarni i knajp, analizując różne aspekty dużego miasta. Zdawałem sobie sprawę, że Charlotte o wiele bardziej różni się od Nowego Jorku, z którym musiałem w końcu się zmierzyć, ale uznałem, że dobrze od czegoś zacząć. Jakoś się w to wdrożyć. W końcu miałem jeszcze parę miesięcy na odnalezienie się wśród wieżowców.

     Wieczorem powietrze trochę się ochłodziło, za co byłem niezmiernie wdzięczny, bo w końcu było czym oddychać. Powoli robiło się szaro, kiedy wyjechałem z Charlotte w stronę domu. Włączyłem radio i podkręciłem głośność. W głośnikach zabrzmiała ta sama piosenka, którą w parku grał gość z gitarą. Na samą myśl na usta wkradł mi się uśmiech. Przywołałem pamięcią młodego chłopaka. Nie mogłem się nadziwić, jak odważny był i jak duże wrażenie na mnie wywarł. Wyglądał na kogoś w moim wieku. Może nieco młodszego.

     Znalazłem tę piosenkę na telefonie i przez całą drogę słuchałem jej w kółko. Kiedy już dojeżdżałem do domu, śpiewałem ją na cały głos, czując się jak ktoś, kto powoli zaczynał rozumieć, jak to jest żyć naprawdę. 


/G.

z zamkniętymi oczamiWhere stories live. Discover now